pole herbaty

pole herbaty

niedziela, 27 kwietnia 2014

Nagła zmiana planów i inwazja Menki Nu

Dużo się działo!

Ruszyliśmy na kolejną wyspę - Ko Jum. Chcieliśmy sprawdzić, czy wszystkie tajskie wyspy są równie bajkowe jak Ko Bulon. Dotarliśmy do Krabi - bardzo sympatycznego, mocno backpackerskiego miasteczka portowego, z którego wypływają łodzie na wiele wysepek. Posiedzieliśmy tam 2 dni, aby nieco się zregenerowac, wyprać, i naładować sprzęt (na Ko Bulon prąd był dostępny tylko od 18 do 24). Pochodziliśmy po lokalnych jadłodalniach (fajny mają targ!) i absolutnie zakochaliśmy się w "Czajeeen" - mocnej herbacie, podawanej z lodem i słodkim, skondensowanym mlekiem. Z reguły nalewają to do woreczków, wypełnionych wcześniej lodem. Zawiązują, wbijają rurkę i pakują do papierowej/foliowej torby, aby się przyjemnie niosło :)





W drugim dniu, kiedy już wszystko zaplanowaliśmy, dostajemy informacje od Maxa - Włocha, którego poznaliśmy na Ko Bulon. Wraz ze swoją żoną - Alex, wynajmują auto i ruszają po mniej znanej, wschodniej Tajlandii. Czy chcemy się dołączyć? No pewnie!! :)

Tym samym, zamiast łódki i wyspy, był autobus i Bangkok.
 Tam od razu na lotnisko, na spotkanie Maxa i Alex. I wynajęliśmy pickupa - Toyotę Hilux! :) I ruszyliśmy. Gdzie? Phanom Rung, Prasat Muang Tam,
Wat Khao Angkhan i do tego spędziliśmy wieczór w Ta Phraya National Park. Czyli - objechaliśmy kilka ruin świątyń z wieków XIII-XV. A także odwiedziliśmy wioskę, gdzie panie przędą jedwab. Nawet zjedliśmy larwę jedwabnika :) O dziwo nie jest taka zła. Trochę jak kukurydza, ale taka nieco rozgotowana i twardsza zarazem.
Larwy jedwabników wcinające liście. Muszą urosnąć, aby zrobić ładne kokony.

Pani wyciagająca odpowiednie kokony z tacy z jedwabnikami. Potem zostaną one podgotowane i zostanie wyciągnięta nić.


Do tego, objeżdżaliśmy regiony, które są w bardzo małym stopniu turystyczne. Trzeba było rozmawiać po tajsku (najbardziej kluczowe: Kinkao Dai Majjj? - Czy mogę zjeść?) i zobaczyliśmy, jak wygląda Tajlandia taka trochę od kuchni. Z dala od Phuketu i innych miejsc zdominowanych przez turystów.

Phanom Rung


jw. ujęcie drugie

Prasat Muang Tam. Idący mnich.

Prasat Muang Tam - ujęcie drugie.
Wat Khao Angkhan


Jeżeli chodzi o nasz jadłospis - został on zdominowany (z powodu braku alternatywy...) przez PAPAYA SALAD.
Sałatka z zielonej papai, z dodatkami i oczywiście sosem chilli. Dodatki mogą być różne - to widać na zdjęciu. Sałatka jest ekstremalnie pikantna i po zjedzeniu jej na śniadanie, obiad i kolacje - człowiek po prostu ma dość :)

Stragan uliczny z jedzeniem. Właśnie w takim można poprosić o papaya salad lub inne przysmaki na kiju... Kurczaki ok. Jajek nie próbowaliśmy.


Papaya Salad + gratis.



Po 3 dniach rozstaliśmy się z Maxem i Alex - oni ruszyli w swoją drogę, a my z powrotem na naszą drugą wyspę - Koh Jum. A ta - już nieco inna niż Bulon. Dużo bardziej 'europejska'. Piękne resorty przy plaży, pełne ładnych, nowych bungalowów. Zamiast grupki backpackerów i lokalnych turystów - rodzinki z dziećmi, sporo białych. Plaża też inna. Długa na 10 km, szeroka. Piaszczysta, ale kamieniście w wodzie. Piasek - to już nie rajska wyspa. Taki szarobury. Za to plaża leży po stronie zachodniej, co czyni ją bardzo fotogeniczną. Generalnie, bardzo fajna wyspa - bardziej 'cywilizowana'. Dużym plusem jest infrastruktura turystyczna - znacznie więcej knajpek no i piękne 'altanki' przy plażach, w których można się położyć, czy też bambusowe hamaki :) Wyspę można objechać w kilka godzin na skuterze - i to też zrobiliśmy. Bulon można było obejść w godzinę. Na plus przemawiają ceny - znacznie taniej niż Ko Bulon. Dodam, że sezon na Ko Jum trwa do końca kwietnia. Tym samym, wyspa już praktycznie była zupełnie pusta, co dla nas stanowiło duży plus.




Na Ko Jum również plaża należy do zwierząt. Krabów bez liku.

A to nasza ulubiona miejscówka. :) Oczywiście wszystkie hamaki, leżaki, itp. należały do jednego z resortów hotelowych. Ale ze względu na końcówkę sezonu - wszystko było puste.


Wieczorami na Ko Jum zaczyna się inwazja robali.
I to nie byle jakich. Coś na kształt chrabąszczy/skarabeuszy zaczyna zlatywać się do światła, uderza kilkadziesiąt razy w lampę/sufit i inne takie... po czym pada bez ruchu. Wcale nie martwe, tylko w stanie letargopodobnym. Trochę to wygląda tak, jakby nagle im się baterie wyczerpały. Zupełnie nie wiemy o co z nimi chodzi, ale wieczorami w lokalnej restauracji jest ich kilkadziesiąt. Istotne jest to, że owady są mniej więcej wielkości całkiem dojrzałych śliwek... A Tajowie - jak zawsze pragmatyczni - zbierają te zwariowane owady do butelek. Po co? Oczywiście - KINKAO!. :) Owady po tajsku nazywają się (fonetycznie) - Menki Nu.







A na koniec - info praktyczne:

Transport:

Krabi do BKK i odwrotnie: 550 oraz 650 bahtów. Warto popytać i porozglądać się po agencjach. Bo często pierwsza cena to ok. 750-850 bahtów.

Krabi - Ko Jum: prom 350 bahtów (powrót 200, nie płynęliśmy łódką dla turystów, ale dla mieszkańców).

Noclegi:
Krabi - 350 bahtów
Ko Jum - 500 bahtów - śliczny bungalow, 20m do plaży.
Park Narodowy  Ta Phraya: - 350-550 bahtów. Zależnie od standardu.

Żarcie:
Restauracje Krabi: 60-120 bahtów za posiłek
Restauracje Koh Jum: 80-150 bahtów za posiłek
Lokalne jadłodalnie tajskie w Krabi i Tajlandii wschodniej - 30-40 bahtów za posiłek.

W Krabi, bardzo polecamy przejść się po głównej promenadzie wzdłuż przystani. W końcu, natraficie na miejsce, gdzie dają przepyszne Pad Thaie. Za 40 bahtów od porcji! Wariactwo :) Czekaliśmy na swojego z pół godziny, bo kolejki Tajów na motorkach, ustawiały się, aby zdobyć porcję take-away. Oczywiście miejsce wygląda jak rozklekotany garaż, brudny i śmierdzący - z połamanymi plastikowymi krzesłami.

Za to we wschodniej Tajlandii - nie trafiliśmy na pad thaie. Nie ma ich tam w ogóle. Jedliśmy głównie ryż z kurczakiem i swoistym rosołkiem - 30 bahtów za porcję. Do tego dają ciemny sos chilli (coś na sojowym). Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ale Tajowie jedzą to na potęgę. Warto spróbować. Raz trafił się nam kurczak z panierką i sos sweet-chilli - to było pyszne :) No i oczywiście, wspomniane wcześniej: Papaya salad... warto spróbować. RAZ!

5 komentarzy:

  1. Robaki to zło zło zło !!!! Ale marzę o pysznościach ze zdjęć i o hamakach na plaży, nie wiem o czym bardziej. Pozdr! A.

    OdpowiedzUsuń
  2. Robalami się nie przejmować, sorry taki klimat! U nas nie taki klimat a robaków pełno! A na hamakach też chcemy, ceny też przyjazne.Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń
  3. Świątynie są bajeczne :) Po prostu na zdjęciach wyglądają fantastycznie, więc na żywo musiały robić jeszcze większe wrażenie:) Plaża z hamakami i altankami to chyba marzenie każdego plażowego turysty :)
    Trzymajcie się tam ciepło :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Fakt. Świątynie bardzo się udały. :) Dodatkowy smaczek - sami lokalni zwiedzający. Nie widzieliśmy żadnych 'białasów'. Nie to, żebym był rasistą ;) Ale zawsze fajniej jest chodzić po miejscach, które są trochę mniej eksploatowane.

    Pani Aniu, niestety ilość robali przytłoczyła Ewelinkę i wieczory spędzała w bungalowie. A co do cen - faktycznie warto. Nawet z przelotem, wyjdzie to podobnie, jak wczasy nad morzem śródziemnym. :) Co do barier językowych - tutaj i tak mało kto mówi po angielsku (na wysepkach), także do porozumiewania się wystarczą 'słowa klucze' po tajsku oraz bogata gestykulacja. Jakby kiedyś Państwo chcieli się wybrać, możemy rozpisać krok po kroku - jak trafić na daną wyspę.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  5. No wreszcie! Myślałem, że Was ten duży jaszczur zjadł :)
    Pozdrowionka od adminów! :)
    Piotrek

    OdpowiedzUsuń