pole herbaty

pole herbaty

niedziela, 29 czerwca 2014

"Marzymy o ogórkowej..."

- Ogórki konserwowe!
- Zrazy wołowe w sosie...
- Najlepiej to sushi...
Gra pod tytułem "Co byście zjedli" na szlaku w górach, podczas kilkudniowej intensywnej wędrówki jest po prostu obowiązkowa :) Hitem trekkingu w Indiach była ogórkowa, której jak dotąd nie może pobić nic, łącznie z kanapką z serkiem, tuńczykiem, pomidorem i majonezem. 

Włóczęgi po górach w Nepalu nie można sobie darować. Ze sporą ilością szlaków i dostępnością map (o co w Indiach trudno) wybór trasy jest prosty. Nie chcemy zdobywać bazy pod Mount Everestem, ja z Olą nie mamy też ambicji ekstremalnych wspinaczek wysokogórskich, więc decydujemy się na kilkudniową wędrówkę dookoła doliny Katmandu.


Chłopaki grają w tybetańsko-nepalską odmianę bilarda.
Lokalny transport surowców

Przewidywane 6 godzin marszu nigdy nie trwa 6 godzin.  Idziemy zwykle nieśpiesznym tempem 8 godzin dziennie, od jednej wioski do drugiej, z zapasem czystych skarpetek na 4 dni. Tu już nie musimy walczyć o każdy oddech, więc ze spokojem podziwiamy widoki, które raz niesamowite, kiedy indziej przypominają nasze Sudety, za każdym zakrętem jednak każą się sobą nieustannie zachwycać.




Zdecydowana większość pól w Nepalu jest uprawiana w 100% ręcznie.



Panie śmieją się z fotografa :)

W takich koszach Nepalczycy przenoszą wszystko, od żywności po cegły. Ładunek  przykrywa się materiałem  i zakłada pasek na czoło. A następnie, pochylając głowę do przodu - taszczy. :)



Odpoczynek


Michał z Olą polują z aparatem na ośnieżone szczyty ośmiotysięczników, które na naszej trasie są doskonale widoczne poza okresem od czerwca do września. Trafiliśmy więc idealnie - zamiast szczytów mamy chmury i mgły, ale wierzymy na słowo, że Mt Everest i Annapurna gdzieś tam są :)


Klasztor buddyjski w Namobuddzie




- Rosołek...
- Sernik z różą!
- Niee, lasagna...
- Co Wy tam wiecie, schabowy!
- OGÓRKOWA. Nie do pobicia.

Idziemy już piąty dzień, zapasy czystych ubrań się pokończyły, ale wioski, w których się zatrzymujemy, urzekają nas w stopniu absolutnym. Nie przeszkadza nam nawet brak ogórkowej, rekompensujemy to sobie tybetańską zupą warzywną - thukpa.




Tyle czasu na łonie natury, bez internetu i miastowych spalin, jak tak można! Wracamy szybko do Katmandu, gdzie spędzamy kilka ostatnich dni wspólnie z Olą - jej miesięczny urlop powoli dobiega końca.

Stolica Nepalu słynie z turystycznej dzielnicy Thamel, na której można kupić każdą możliwą pamiątkę...
Szale z wełny jaka, wyszywane portfeliki, torebki, każdy rodzaj ubrań w stylu 'zagubiony hippis', kadzidełka, herbaty, olejki, koraliki, koszulki z mantrami, marihuana (to już "spod lady" ;) ), buty do wspinaczki, figurki Buddy, słowem, co tylko dusza zapragnie :) Zrobiłabym zakupy w co drugim sklepiku, ale przed wydaniem kolejnych rupii powstrzymuje mnie fakt, że wszystko to będę musiała potem przez kolejne miesiące dźwigać na plecach...

Ola nie ma takich zmartwień, za chwilę wraca do Polski i do stosika pamiątek dokłada kolejne i kolejne :) Jesteśmy pod wrażeniem jej zdolności pakowniczych. Wszystko jest tematycznie posegregowane, ładnie poukładane, zawiązane i zawsze wiadomo, gdzie co jest. Z nieśmiałością spoglądam na mój wielki plecak, w którym wszystko jest jak w worku...

Odprowadzamy Olę na lotnisko, smutno się żegnać po miesiącu wspólnego zwiedzania! Ola wraca jednak do Polski, a my musimy się chwilę pobyczyć i pomyśleć, co dalej.




Informacje praktyczne:
  • jedna z możliwych tras dookoła doliny Katmandu wygląda następująco (przetestowana przez nas):
Z Katmandu autobus do miejscowości Sundarijal (30 rupii), stąd już pieszo do miejscowości: Chisopani - Nagarkot - Dhulikel - Namo Budda - (opcjonalnie) Banepa. Powrót autobusem z Banepy do Katmandu (50 rupii). 

Bawół, wersja domowa :)

  • w Katmandu oraz w dwóch okolicznych miastach - Patanie i Bhaktapurze, jednym z najsławniejszych miejsc są centralne place o takiej samej nazwie - Durbar Square.  Sąsiadujące z Katmandu miasta są fenomenalne, klimatyczne, magiczne niemal - budynki wyglądają jak ze średniowiecza, świątynie i domy mieszkalne mają po kilkaset lat! 

Zdobienia zrobione z drewna, doskonały tu jest każdy szczególik

Młynki z mantrami przy świątyni

  • Wejście na plac Durbar w Katmandu jest płatne, podobnie w Patanie; w Bhaktapurze płatne jest w ogóle wejście do starszej części miasta! Przed wejściem widnieje taki napis:
Dla obywateli krajów SAARC (Południowoazjatyckie Stowarzyszenie Współpracy Regionalnej) wejście kosztuje 100 rupii (3,20 zł). Dla pozostałych - 1500 rupii (50 zł).

Nie mogliśmy się zgodzić na taką jawną niesprawiedliwość. Polak potrafi... za każdym razem wchodziliśmy na place bocznymi uliczkami, nie da się przecież odgrodzić wszystkiego. Niestety nie wpłaciliśmy do kas miast kilku tysięcy rupii, co nie jest przykładnym zachowaniem, jednak nie jest nam mocno przykro...

  • W okolicach Katmnadu są dwie stupy, w tym jedna największa w Nepalu, w Bouddanath. Prezentują się naprawdę niesamowicie :)

Wszędzie wiszą flagi z mantrami - za każdym razem jak powieje wiatr, mantra jest wysyłana w świat


A pod stupą Panna Młoda :)



środa, 25 czerwca 2014

Nepal!

Przekroczenie granicy hindusko-nepalskiej można porównać do zamknięcia za sobą drzwi od domu. Nie zaszło się nigdzie daleko, ale cały zgiełk i brud zostają na zewnątrz. Nareszcie, jesteśmy w końcu po drugiej stronie!




Hinudskie miasto Bodh Gaya miało być naszym ostatnim przystankiem w Indiach. Wszyscy mamy powoli dość nieznośnego gorąca i całego indyjskiego chaosu. Do granicy mamy w linii prawie prostej około 320 km, nie powinno to nam zająć dużo czasu... Sprawdzamy połączenia (pociągi, autobusy) i sprawa nieco się komplikuje.

Jak dotrzeć z Bodh Gayi do Nepalu?
W oświeconym mieście nie ma stacji kolejowej, o 3 w nocy bierzemy więc autorikszę na dworzec kolejowy w Gayi, 18 km od naszej miejscówki. Pech chce, że bierze mnie jakieś choróbsko, bolą mnie wszystkie mięśnie, w gardle drapie, ogólnie nieciekawie. Pociąg o 4:30 zabiera nas do Patny, skąd autorikszą jedziemy Hajipuru, jakieś 20 km dalej, żeby złapać kolejny pociąg do Ghorakpuru, miejscowości już bliżej granicy. Mamy do odczekania 6 godzin w upale, z milionami much siadających na wszystko co się rusza, na paskudnym dworcu, z moją coraz wyższą gorączką...

Ulice w Hajipurze


Pociąg spóźnia się tylko godzinę i z największą ulgą wtaczamy się do tym razem klimatyzowanego wagonu. Zasypiam natychmiast, kilka godzin później budzę się w Ghorakpurze, miejscu chyba jeszcze bardziej przygnębiającym. Jest już późno, musimy więc zostać na noc, pierwszy autobus do Nepalu odjeżdża dopiero wcześnie rano. Miejsce, w którym śpimy jest odrażające, ale niestety Ghorakpur nie daje nam wielkiego wyboru. Nie mogę spać, kaszel mnie po prostu dobija, więc wstajemy o 3:30 i od 4 siedzimy w dusznym, ciasnym autobusie do Nepalu (odjeżdżają spod hotelu dokładnie na przeciwko dworca kolejowego). Autobus nie rusza dopóki się nie zapełni...
Spoceni, ściśnięci, wytrząsani po 5 godzinach jesteśmy w Birganj, miejscowości już po stronie nepalskiej. Wizy, pieczątki, kolejny autobus do Pokhary, po 9 godzinach docieramy na miejsce i jedyne, co robię to pakuję się do łóżka, z antybiotykami i nie ruszam się już nigdzie!


Nepal musi trochę poczekać, aż wyzdrowieję. Ola i Michał zwiedzają więc Pokharę sami.

Rowery tylko górskie. Michał z Olą na trasie. Świetny sposób na poruszanie się w Pokharze.


Pokhara to drugie, po Kathmandu, najbardziej znane miasto w Nepalu. Miasteczko (ok. 60 tys. mieszkańców) jest położone przy jeziorze, a całość jest otoczona pasmami Himalajów, z widokiem na Annapurnę (my niestety jej nie wiedzieliśmy, zbliża się już pora monsunowa i doskonale widoczne są tylko chmury i mgła).


To, co widzimy...

... i to, co powinnismy widzieć :)


Pokhara przypomina nieco europejski kurort. Jest tu wreszcie czysto i schludnie. Nikt nas nie zaczepia! Nikt nie trąbi! Nikt nie popycha, bo szybciej!

Złota świątynia znajduje się na małej wysepce. Jak widać na zdjęciu - nawet poza sezonem są tam dzikie tłumy. 

Wszędzie można tu znaleźć knajpki european-style, stragany z pamiątkami i sprzętem górskim - North Fake'ami, czyli podróbkami renomowanych marek. Są one całkiem niezłej jakości (jak na podróbki) i wiele osób tutaj zakupuje sobie sprzęt. Wzdłuż jeziorka został wybudowany spacerowy deptak, a przy nim rozstawione są kosze na śmieci i tablice informacyjne dot. segregacji odpadów. To ewidentny znak, że jesteśmy w totalnie innym miejscu. W Indiach trudno było o zwykły kosz na śmieci, a co dopiero o recykling! Jednogłośnie stwierdziliśmy, że Pokhara przypomina nam trochę Międzyzdroje :) Tylko o wiele przyjemniejsze i puste, ze względu na off-season. Mogliśmy w końcu nigdzie się nie spieszyć i na pełnym luzie cieszyć się Nepalem.

Deptak przy jeziorku. W tle widok na Annapurnę, której oczywiście nie widać.



W Pokharze jest też całkiem spory targ z warzywami, owocami, przyprawami, etc. Fantastyczne miejsce :)


Bardzo popularna gra w Nepalu. Skrzyżowanie cymbergaja i billarda. Zamiast bil są krążki, a zamiast uderzenia kijem - pstrykanie.



Informacje praktyczne:

  • Transport z Birganj do Pokhary kosztuje 420 rupii nepalskich. Każda inna cena jest naciąganiem, które niestety przy granicy są na porządku dziennym.



  • Życie w Nepalu jest nieco tańsze niż w Indiach. Za pokój trzyosobowy płacimy 700 rupii nepalskich (ok. 24 zł), obiad (z piciem), zależnie od miejsca średnio od 100 do 300 rupii. 






  • W Pokharze koniecznie trzeba zobaczyć Muzeum Gór. Fascynujące miejsce, opowiada o początkach wspinaczki na ośmiotysięczniki, o genezie Himalajów, przedstawia sylwetki Szerpów, którzy zdobywają Mt Everest po kilkanaście razy w życiu!
Mandala - cała usypana z kolorowego piasku. Abstrakcyjne wzory usypywane przez mnichów buddyjskich. Mają wspomóc ich w medytacjach, a tak nietrwałe tworzywo - piasek - ma przypominać o tym, że wszystko przemija.

Jeden z eksponatów w muzeum. Czy u was w domu też była taka miseczka, jak ta po lewej?:)

Jedyna góra, jaką udało się nam zobaczyć w Nepalu :) Model Everestu przed muzeum.




poniedziałek, 9 czerwca 2014

Slumdog millionare na żywo

W Indiach naprawdę nie jest łatwo:) Wszystkie hinduskie perełki, takie jak przesławny Tadź Mahal, poukrywane są w plątaninie brudnych, śmierdzących uliczek i podróżując samodzielnie naprawdę potrzeba determinacji, by to wszystko odkryć.

Do naszych wysiłków zwiedzalniczych dołączyła Ola. Zaczynamy łaskawie od podarowania New Delhi trzeciej szansy na pokazanie nam swojej przyjaźniejszej twarzy. Ola jest tu po raz pierwszy, to twarda zawodniczka jeśli chodzi o oglądanie zabytków, więc nie tracimy czasu.

Świątynia Lotosu w Delhi ciekawi nas ze względu na swoją uniwersalność. To świątynia dla każdego, pozbawiona jakichkolwiek przedmiotów kultu; w środku znajdują się krzesła i puste ściany – z założenia wyznawca każdej religii ma się tutaj czuć jak u siebie. Bardzo praktyczne! Świątynię wybudowali wyznawcy religii babaistycznej, która jak dla mnie jest najbardziej uniwersalną na świecie – zakłada, że we wszystkich religiach chodzi o to samo, wszystkie na swój sposób dążą do tego, by człowiek osiągnął zbawienie i był szczęśliwy. Więc po co tworzyć podziały, lepiej się w tym dążeniu złączyć i nie tworzyć żadnych sztucznych rytuałów itp. Wyznawcy stawiają też mocno na edukację i równość kobiet i mężczyzn. Jedno z zaleceń mówi, że jeśli w rodzinie jest syn i córka i tylko jedno dziecko można posłać do szkoły, należy posłać córkę, ponieważ to kobiety są przyszłością narodu :) 

Świątynia lotosu. Z lotu ptaka baseny z wodą tworzą płatki. :)
Rodzina czekająca w długiej kolejce do Lotus Temple.
Nie powiodło nam się z odwiedzeniem Czerwonego Fortu ani Muzeum Gandiego – raz był to poniedziałek, a wówczas większość obiektów jest pozamykana, następnego dnia akurat pani premier zechciała się wybrać do fortu i dla gawiedzi był wstęp wzbroniony.

Za to zaspokoiłyśmy z Olą sroczy instynkt na Chandi Chowk, jednej z głównych ulic handlowych na przeciwko Czerwnego Fortu. Sprzedają tam wszystko, z czego warto wspomnieć sari i przyprawy (tzw. Spice Market, część Chandi Chowk). Targowanie się jest koniecznością; najlepszą dla nas techniką okazało się odchodzenie od stoiska. Sprzedawcy wybiegają za nami i oferują znacznie większe rabaty niż na początku wspólnych dyskusji.

Spice market.

Delhi, mimo wszystko dość mocno nas zmęczyło. Jest tu gorąco, brudno, głośno, sprzedawcy nachalnie zachwalają swoje towary. Po dwóch intensywnych dniach zdecydowaliśmy, że jedziemy do Agry.

Dworzec główny w Delhi ma osobne wejście dla posiadaczy biletów, nie trzeba przechodzić przez kasy. Prześwietla się tam bagaż jak na lotnisku przed wejściem na perony :) Tuż przy wejściu Hindus, po obejrzeniu naszych biletów, poinformował nas, że nasz pociąg ma 8 godzinne opóźnienie. Wyjaśnił nam, że ponieważ kupowaliśmy nasze bilety przez internet, musimy pojechać do specjalnego biura na drugim końcu miasta, aby odzyskać pieniądze i kupić ewentualnie nowy bilet. Pan zaoferował nam mapkę, wytłumaczył co i jak, przystępnie i miło. Nauczeni doświadczeniem, nie zaufaliśmy tej uprzejmości.

10 minut później spokojnie siedzieliśmy w toczącym się powoli pociągu do Agry :) Zajechaliśmy na miejsce dość wczesnym wieczorem, a kierowca auto rikszy (na dworcu w Agrze jest stanowisko pre-paid taxi, najlepiej tam od razu się kierować po wyjściu z pociągu) okazał się być znajomym Kingi Rusin, pokazał nam nawet jej wpis w swoim dzienniczku. Mieliśmy też niebywałe szczęście – tego dnia był ostatni dzień darmowego wejścia do Tadź Mahal (największej atrakcji miasta) z okazji muzułmańskiego festiwalu. Zostawiliśmy bagaże w hotelu i ruszyliśmy biegiem do wejścia. Normalnie wejście dla turysty z zagranicy kosztuje 750 rupii (jakieś 42 zł, bardzo dużo jak na hinduskie standardy!), dla obywatela Indii – chyba 20 rupii.
Darmowe wejście miało jednak swoją cenę. Dzikie tłumy, bicia bębnów, wielka kolejka do środka grobowca... Widoki wynagrodziły jednak te niedogodności:)

Brama wejściowa na teren Taj Mahal.
Tłumy hindusów niosą długie wstęgi, którymi później będą oplatać grobowiec Szahdżahana i jego małżonki, dla której to Taj Mahal zostało zbudowane. W ciągu kilku dni trwania festiwalu, znajdujący się w podziemiach grobowiec, zostaje otwarty dla zwiedzających. Mieliśmy sporo szczęścia. :)


Przepiękny Tadź Mahal i pozostałe zabytki Agry (Baby Tadź Mahal, Czerwony Fort i inne – Ola dzielnie zwiedziła wszystkie, my już je znaliśmy z poprzedniej wizyty w Agrze) kontrastują z walającymi się śmieciami, krowimi odchodami, obskurnymi uliczkami, smrodem, hałasem... Nie potrafię pojąć Hindusów - jak można codziennie patrzeć na takie cudeńka i z obojętnością zohydzać najbliższą tym wspaniałościom okolicę? Mam wrażenie, że jedyne co Hindusi tutaj robią, to kucają przed swoimi obrzydliwymi chatynkami (tu ludzie rzadko siedzą), wypluwają przeżuty tytoń i dorzucają do sterty śmieci tuż pod własnym oknem kolejny plastik. W tych parszywych okolicznościach chyba jedyną rozrywką jest gapienie się i zagadywanie przybyłych turystów. Indie to naprawdę wymagający przeciwnik...

Po Agrze kolejnym punktem programu były świątynie w Khajuraho. Pomysł odwiedzenia tego miejsca sprzedał nam Mariusz; gdy tylko Michał zobaczył zdjęcia, stały się one obowiązkowe do zobaczenia :)



Świątynie w Kajuraho są stworzone z dziesiątek rzeźb. Sposób w jaki są wykonane oraz ilość i dokładność detalów, powalają z nóg.


Rzeźby wewnątrz jednej ze świątyń.

Zapomnieliśmy wspomnieć, że Kajuraho, przepełnione jest elementami Kama Sutry. Zdecydowana większość rzeźb ma zabarwienie erotyczne...

... lub po prostu przedstawiają orgie w najróżniejszych konfiguracjach.


Warto wiedzieć, że cały kompleks Kajuraho (świątyń było 85, dziś zostało już tylko 25) powstał mniej więcej w tym samym czasie, kiedy to Mieszko I chrzcił Polskę. :)

Nie pisałam jeszcze o upale. Tak się pechowo składa, że maj i czerwiec to najgorętsze miesiące w Indiach. Co to znaczy najgorętsze?

Kiedy na dworze jest, powiedzmy 8 stopni Celsjusza, to jest dość chłodno. Dziesięć stopni więcej robi już sporą różnicę i przy 18°C spokojnie można mówić o bardzo przyjemnej aurze. Kolejne dziesięć stopni w górę pozwoli już na pełen relaks na plaży - myślę, że 28°C to taka optymalna temperatura. Dodajmy raz jeszcze dziesięć stopni i mamy upalne 38°C, gdzie już raczej nie chce się nic, tylko leżeć, pocić i pić. No, to dodajmy ostatnią porcję dziesięciu stopni w górę...

48°C


to najwyższa temperatura, z jaką przyszło nam się zmierzyć. Średnia temperatura powietrza w północnych Indiach w tym okresie to 45 °C. Naprawdę milusio.

Wyjeżdżając z Khajuraho poznaliśmy Abrahama, Meksykanina mieszkającego w Chinach. Razem pojechaliśmy pociągiem do Varanasi, świętego centrum Indii. Marzeniem każdego Hindusa jest umrzeć właśnie tu, aby jego ciało zostało spalone i popioły wrzucone do Gangesu. Oznacza to automatyczne zbawienie, niezależnie od prowadzonego wcześniej życia.


Widok na Varanasi i Ganges. Poziom wody jest bardzo niski, ponieważ maj to końcówka pory suchej w Indiach.
Ciała w Varanasi pali się non stop (wyjątkami od spalenia są: małe dzieci, kobiety w ciąży, brahmini, trędowaci i ukąszeni przez kobry- ich ciała sa wrzucane do Gangesu bez palenia). Śmierć i wszystko, co z nią związane jest tu niemal na pokaz. Widzieliśmy ciała płonące na stosie, pływające w rzece, niespalone ciało jedzone przez psy, psy wyszukujące spomiędzy popiołów ludzkie kości, przygotowywanie do spalenia. Martwe ciała owinięte w prześcieradło i udekorowane kwiatami transportuje się do miejsca spalenia wąziutkimi uliczkami - dla osoby mijającej taki kondukt trup będzie tylko kilka centymetrów od nosa. To wszystko nie jest w żaden sposób odseparowane od codziennego życia, równolegle z „pogrzebami” (czyli paleniem ciał) kilkanaście metrów dalej, odbywają się ceremonie ku czci Matki Gangi, jak Hindusi nazywają Ganges.


Przypis od Michała: robienie zdjęć ceremoniom pogrzebowym jest wysoce niestosowne, wręcz może skończyć się na rękoczynach ze strony rodziny zmarłego. Zdarzają się nawet interwencje policji. Ze względu na szacunek dla zmarłych, rodzin i kultury hinduskiej, oczywiście nie robiliśmy żadnych zdjęć.


Niespalone ciało płynące w Gangesie. Ponoć Brahmin - święty człowiek.
Ceremonia na cześć Shivy i Matki Gangi.



Po Varanasi wszyscy potrzebowaliśmy mniej intensywnych doznań. Razem z Abrahamem pojechaliśmy do Bodh Gai, miejscowości, w której Budda osiągnął oświecenie. W spokojnym, leniwym tempie odwiedziliśmy świątynię upamiętniającą jego medytację, drzewo, pod którym oświecenie się dokonało i parę innych ważnych dla buddystów i niebuddystów miejsc.


Siedzący Budda i pies, który przyłączył się do naszej wędrówki po lokalnych świątyniach.



Mahabodhi Temple

Fragment Stupy - świętego obiektu buddystów.


Bodhi Tree - drzewo, pod którym Buddha osiągnął oświecenie. 


Na tym przystanku koniec zwiedzania Indii. Kolejny nasz cel to Nepal :)

Parę ciekawostek i informacji praktycznych:
  • rezerwując bilety przez internet, warto to zrobić minimum dzień wcześniej. Jeśli się nie uda, zostają dwie opcje:
    • opcja „Tatkal” - są to dodatkowe miejsca przygotowane dla VIPów oraz zagrniacznych turystów. Są one poza standardową rezerwacją i kosztują nieco więcej. (ok. 40-50%). W przypadku podróży klasą SLEEPER, w które bilety są śmiesznie tanie, taki wydatek jest akceptowalny. Jeśli wybieramy pociąg z AC – dodatkowe koszty są już przytłaczające.
    • opcja „open ticket” - bilet bez rezerwacji miejsca. Wchodzi się do wagonu klasy Sleeper i patrzy, która pryczka jest wolna. Skorzystaliśmy raz z tej opcji, z dość dobrym skutkiem, choć pryczki nie były do jednoosobowego wykorzystania.
  • z czystym sumieniem można polegać na Sikhach, wyznawców sikkhizmu, w charakterystycznych turbanach na głowie. Są to rozsądni, uczciwi, otwarci, pomocni, NIE NATRĘTNI, godni zaufania ludzie. Za każdym razem, gdy mieliśmy z nimi do czynienia, dobrze na tym wyszliśmy. W razie kłopotów, naprawdę warto się zwrócić do nich.
  • Z uwagi na straszliwy brud na ulicach, chodzenie w klapkach na cieniutkiej podeszwie stanowczo odradzam. Michał i Ola, mimo czterdziestu paru stopni, w najgorszych miejscach chodzili w adidasach lub trekach, ja zawsze w japonkach na bardzo grubej podeszwie.
  • prawdziwa cena dowolnego towaru lub usługi to około 1/3 tego, co na dzień dobry powie sprzedawca. Nam zwykle udaje się utargować połowę.
  • W Varanasi na przeciwko poczty głównej znajduje się punkt pakowania paczek. Warto tam podejść i zobaczyć, w jaki sposób paczki są pakowane :) Pan owija ja w płótno, zeszywa je nitką, roztapia wosk i lakuje.
  • Północne Indie nie są drogie. 100 rupii to około 5,50 zł. Za pokój bez klimatyzacji, z łazienką płaciliśmy (zależnie od lokalizacji) 250 – 750 rupii, z klimatyzacją około 1000 rupii; bilety na pociąg (znów zależnie od klasy ) to od około 100 do 700 rupii (średni czas naszych przejazdów to 6-7 godzin); obiad od 5 do 200 rupii (zależnie czy zjedzony na ulicy czy w knajpce).
  • Absolutny hicior – lassi. To bardzo popularny w Indiach napój z jogurtu, cukru i mleka (tzw. Plain lassi); można do niego dodać zmiksowane dowolne owoce. W Varanasi Abraham odkrył dla nas maciupki „sklepik” Blue Lassi, który serwował ten napój w najlepszej wersji na świecie. Do tego był podawany w tradycyjnych, glinianych garnuszkach.
Blue Lassi Shop - najlepsze lassi w Indiach.
W Blue Lassi z Olą i Abrahamem.
  • Wybraliśmy się do kina – (tu jest trailer filmu, który oglądaliśmy); spodziewane wiwaty, gwizdy i owacje widzów na widok głównego bohatera lub jego spektakularnych akcji – zaliczone :)
Wyjście z kina w Varanasi.
  • woda w hostelach jest zwykle (teoretycznie) zimna, co przy 40kilku stopniowych upałach jest pożądane. Jednak baniak z wodą na dachu nagrzewa się przez cały dzień i prysznic w ciągu dnia będzie bardzo gorący. Zimna woda dostępna jest wcześnie rano albo późno wieczorem.
  • Hindusi namiętnie żują różne specyfiki (tytoń, betel, bóg wie co jeszcze); Michał z Abrahamem spróbowali jednego z nich;
Betelopodobny specyfik w przygotwaniu. Bardzo odświeżający! :)

  • W Indiach bliskość między braćmi lub przyjaciółmi wyraża się poprzez bardzo bliski kontakt fizyczny – nikogo nie zaskakuje widok trzymających się za ręce mężczyzn lub czule się obejmujących :)