pole herbaty

pole herbaty

środa, 30 kwietnia 2014

Kilka ciekawostek o Tajlandii

Tymczasowo dość o zwiedzaniu, przemieszczaniu się i tym podobnych. Zamiast tego, kilka mniej lub bardziej interesujących faktów, dotychczas zaobserwowanych przez nasze europejskie, białe oko. 

Jedzenie. 
Widelec służy do nabierania jedzenia na łyżkę, niezależnie od konsystencji jedzenia. Czyli łyżką je się zupę i ryż z warzywami. Tylko makaron je się pałeczkami.


Co nie dziwi, potrawy określane jako "delikatnie pikantne", dla mnie często okazują się niejadalne... Ilość wsypywanego chilli/pieprzu/curry mierzy się chyba nie w szczyptach, ale w garściach...


Plażowanie
Tajów na plaży spotykamy rzadko, najwięcej w czasie obchodzonego przez nich Święta Songkran, czyli tajskiego nowego roku (13 kwietnia). Tajowie kąpią się wyłącznie w ubraniu. Kobiety wyznania muzułmańskiego nie zdejmują na czas kąpieli NIC! - kąpią się w pełnym rynsztunku, łącznie z burkami.


Przesądy.
Tajowie wierzą w duszki Phi. Kiedy powstaje nowa budowla, duszki, w które wierzą Tajowie z danego miejsca są "wypędzane", więc trzeba je jakoś ugłaskać. W tym celu przed niemal każdym domem/bankiem/zakładem usług powstają małe domki dla duszków z codziennie świeżą dostawą jedzenia, tak aby duszkom nie przyszło do głowy być niedobrym dla Taja.




Tajowie (kobiety i mężczyźni) noszą dużo ochronnych amuletów na szyi, albo poprzyczepianych w różnych miejscach garderoby. Obowiązkowo na lusterku wstecznym w aucie wisi "warkocz" z kwiatów jaśminu, który można kupić nie wychodząc z auta, sprzedawcy wychodząc na przeciw zapotrzebowaniu klienta, podchodzą po prostu na czerwonym świetle. Kwiaty szybko więdną, co ma przypominać też o ulotności każdej chwili.



Język.
Nie odkryję Ameryki, tajski jest skomplikowany! Nacisk kładzie się na sposób intonacji słów. Tajowie specyfikę swojego języka przenoszą na sposób, w jaki mówią po angielsku, przez co ma się wrażenie, że wypowiadają tylko pierwszą połowę słowa.
W alfabecie są 44 samogłoski! Do tego dochodzi 15 oznaczeń dla samogłosek. Za to "z wyglądu" jest bardzo ładny :)

ผัดไทย  น้ำปลาหัวไ  ชโป๊ว



Zielona herbata zbożowa
Nie wiem, kto wymyślił ten specyfik... Jest to niepijalna ciecz, o smaku zielonej herbaty zbożowej - nieopisywalnym; jedna z najbardziej obrzydliwych rzeczy, jaką piłam. Strzeżcie się znaku kłosa na opakowaniu Green Tea!

Cdn!




niedziela, 27 kwietnia 2014

Nagła zmiana planów i inwazja Menki Nu

Dużo się działo!

Ruszyliśmy na kolejną wyspę - Ko Jum. Chcieliśmy sprawdzić, czy wszystkie tajskie wyspy są równie bajkowe jak Ko Bulon. Dotarliśmy do Krabi - bardzo sympatycznego, mocno backpackerskiego miasteczka portowego, z którego wypływają łodzie na wiele wysepek. Posiedzieliśmy tam 2 dni, aby nieco się zregenerowac, wyprać, i naładować sprzęt (na Ko Bulon prąd był dostępny tylko od 18 do 24). Pochodziliśmy po lokalnych jadłodalniach (fajny mają targ!) i absolutnie zakochaliśmy się w "Czajeeen" - mocnej herbacie, podawanej z lodem i słodkim, skondensowanym mlekiem. Z reguły nalewają to do woreczków, wypełnionych wcześniej lodem. Zawiązują, wbijają rurkę i pakują do papierowej/foliowej torby, aby się przyjemnie niosło :)





W drugim dniu, kiedy już wszystko zaplanowaliśmy, dostajemy informacje od Maxa - Włocha, którego poznaliśmy na Ko Bulon. Wraz ze swoją żoną - Alex, wynajmują auto i ruszają po mniej znanej, wschodniej Tajlandii. Czy chcemy się dołączyć? No pewnie!! :)

Tym samym, zamiast łódki i wyspy, był autobus i Bangkok.
 Tam od razu na lotnisko, na spotkanie Maxa i Alex. I wynajęliśmy pickupa - Toyotę Hilux! :) I ruszyliśmy. Gdzie? Phanom Rung, Prasat Muang Tam,
Wat Khao Angkhan i do tego spędziliśmy wieczór w Ta Phraya National Park. Czyli - objechaliśmy kilka ruin świątyń z wieków XIII-XV. A także odwiedziliśmy wioskę, gdzie panie przędą jedwab. Nawet zjedliśmy larwę jedwabnika :) O dziwo nie jest taka zła. Trochę jak kukurydza, ale taka nieco rozgotowana i twardsza zarazem.
Larwy jedwabników wcinające liście. Muszą urosnąć, aby zrobić ładne kokony.

Pani wyciagająca odpowiednie kokony z tacy z jedwabnikami. Potem zostaną one podgotowane i zostanie wyciągnięta nić.


Do tego, objeżdżaliśmy regiony, które są w bardzo małym stopniu turystyczne. Trzeba było rozmawiać po tajsku (najbardziej kluczowe: Kinkao Dai Majjj? - Czy mogę zjeść?) i zobaczyliśmy, jak wygląda Tajlandia taka trochę od kuchni. Z dala od Phuketu i innych miejsc zdominowanych przez turystów.

Phanom Rung


jw. ujęcie drugie

Prasat Muang Tam. Idący mnich.

Prasat Muang Tam - ujęcie drugie.
Wat Khao Angkhan


Jeżeli chodzi o nasz jadłospis - został on zdominowany (z powodu braku alternatywy...) przez PAPAYA SALAD.
Sałatka z zielonej papai, z dodatkami i oczywiście sosem chilli. Dodatki mogą być różne - to widać na zdjęciu. Sałatka jest ekstremalnie pikantna i po zjedzeniu jej na śniadanie, obiad i kolacje - człowiek po prostu ma dość :)

Stragan uliczny z jedzeniem. Właśnie w takim można poprosić o papaya salad lub inne przysmaki na kiju... Kurczaki ok. Jajek nie próbowaliśmy.


Papaya Salad + gratis.



Po 3 dniach rozstaliśmy się z Maxem i Alex - oni ruszyli w swoją drogę, a my z powrotem na naszą drugą wyspę - Koh Jum. A ta - już nieco inna niż Bulon. Dużo bardziej 'europejska'. Piękne resorty przy plaży, pełne ładnych, nowych bungalowów. Zamiast grupki backpackerów i lokalnych turystów - rodzinki z dziećmi, sporo białych. Plaża też inna. Długa na 10 km, szeroka. Piaszczysta, ale kamieniście w wodzie. Piasek - to już nie rajska wyspa. Taki szarobury. Za to plaża leży po stronie zachodniej, co czyni ją bardzo fotogeniczną. Generalnie, bardzo fajna wyspa - bardziej 'cywilizowana'. Dużym plusem jest infrastruktura turystyczna - znacznie więcej knajpek no i piękne 'altanki' przy plażach, w których można się położyć, czy też bambusowe hamaki :) Wyspę można objechać w kilka godzin na skuterze - i to też zrobiliśmy. Bulon można było obejść w godzinę. Na plus przemawiają ceny - znacznie taniej niż Ko Bulon. Dodam, że sezon na Ko Jum trwa do końca kwietnia. Tym samym, wyspa już praktycznie była zupełnie pusta, co dla nas stanowiło duży plus.




Na Ko Jum również plaża należy do zwierząt. Krabów bez liku.

A to nasza ulubiona miejscówka. :) Oczywiście wszystkie hamaki, leżaki, itp. należały do jednego z resortów hotelowych. Ale ze względu na końcówkę sezonu - wszystko było puste.


Wieczorami na Ko Jum zaczyna się inwazja robali.
I to nie byle jakich. Coś na kształt chrabąszczy/skarabeuszy zaczyna zlatywać się do światła, uderza kilkadziesiąt razy w lampę/sufit i inne takie... po czym pada bez ruchu. Wcale nie martwe, tylko w stanie letargopodobnym. Trochę to wygląda tak, jakby nagle im się baterie wyczerpały. Zupełnie nie wiemy o co z nimi chodzi, ale wieczorami w lokalnej restauracji jest ich kilkadziesiąt. Istotne jest to, że owady są mniej więcej wielkości całkiem dojrzałych śliwek... A Tajowie - jak zawsze pragmatyczni - zbierają te zwariowane owady do butelek. Po co? Oczywiście - KINKAO!. :) Owady po tajsku nazywają się (fonetycznie) - Menki Nu.







A na koniec - info praktyczne:

Transport:

Krabi do BKK i odwrotnie: 550 oraz 650 bahtów. Warto popytać i porozglądać się po agencjach. Bo często pierwsza cena to ok. 750-850 bahtów.

Krabi - Ko Jum: prom 350 bahtów (powrót 200, nie płynęliśmy łódką dla turystów, ale dla mieszkańców).

Noclegi:
Krabi - 350 bahtów
Ko Jum - 500 bahtów - śliczny bungalow, 20m do plaży.
Park Narodowy  Ta Phraya: - 350-550 bahtów. Zależnie od standardu.

Żarcie:
Restauracje Krabi: 60-120 bahtów za posiłek
Restauracje Koh Jum: 80-150 bahtów za posiłek
Lokalne jadłodalnie tajskie w Krabi i Tajlandii wschodniej - 30-40 bahtów za posiłek.

W Krabi, bardzo polecamy przejść się po głównej promenadzie wzdłuż przystani. W końcu, natraficie na miejsce, gdzie dają przepyszne Pad Thaie. Za 40 bahtów od porcji! Wariactwo :) Czekaliśmy na swojego z pół godziny, bo kolejki Tajów na motorkach, ustawiały się, aby zdobyć porcję take-away. Oczywiście miejsce wygląda jak rozklekotany garaż, brudny i śmierdzący - z połamanymi plastikowymi krzesłami.

Za to we wschodniej Tajlandii - nie trafiliśmy na pad thaie. Nie ma ich tam w ogóle. Jedliśmy głównie ryż z kurczakiem i swoistym rosołkiem - 30 bahtów za porcję. Do tego dają ciemny sos chilli (coś na sojowym). Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ale Tajowie jedzą to na potęgę. Warto spróbować. Raz trafił się nam kurczak z panierką i sos sweet-chilli - to było pyszne :) No i oczywiście, wspomniane wcześniej: Papaya salad... warto spróbować. RAZ!

wtorek, 15 kwietnia 2014

Nie cierpię, kiedy muszę odsuwać koralowce, żeby się położyć na plaży!

Tego typu zmartwienia dotyczyły nas w ciągu kilku ostatnich dni. W Tajlandii jest pełno małych wysepek, wartych podjęcia wysiłku przeprawy przez morze. My dotarliśmy na wyspę Ko Bulon Lae, leżącą blisko granicy z Malezją. Wygląda dokładnie tak, jak wyobraża sobie człowiek tropikalną wyspę. 



Jak się na wyspę dostać?
Przez morze ;)
A konkretniej, z miasta Phuket ruszyliśmy na samo południe Tajlandii, do miasta portowego Pak Bara. Znów wszystko lokalnymi autobusami, nie z biur podróży, połowa kasy na kolejnego szejka. Stamtąd z przystani bardzo łatwo znaleźć łódkę na interesującą człowieka wyspę.

Co się robi na wyspie?
Zdjęcia opowiedzą to najlepiej.




Wyspa ma też kilka innych ciekawych aspektów...

- Michał, Michał, obudź się! Coś jest w naszym domku!
Trzecia w nocy, ciemno, nasza pierwsza noc w chatce zrobionej z drewna i bambusa. Bez zbędnych szyb w oknach, za to z dużą ilością szpar i dziur, zapewniających doskonałą wentylację i jeszcze lepsze szlaki wędrowne dla wszelkiego rodzaju stworzeń.
- Nic nie ma, to po dachu ptaki chodzą, śpij.
Znowu coś słychać, jakieś chrobotanie, tuż za głową.
- Zapal latarkę! (prądu brak). Nagle cisza, chrobotanie ustało. Latarka gaśnie, po chwili chrobotanie wraca. Spektakl z zapalaniem i gaszeniem latarki powtórzyliśmy kilka razy, za każdym razem przy świetle zapadała nagła cisza.
- Mówię Ci, to po dachu coś łazi albo na zewnątrz, nic tu nie widać. Śpię!

Rano okazało się, że jednak mieliśmy w nocy gościa. Moja bawełniana torba, w której były resztki wafli ryżowych, miała trzy duże wygryzione dziury.

Nauczona doświadczeniem, wyczyściłam torbę, powiesiłam na haku (jak się okazało nie dość wysoko!). Ktoś głodny zapamiętał, gdzie były wafle, bo kolejnego dnia doszły nowe dziury:) Torba do końca pobytu wisiała pod sufitem.

Dużo zwierząt ogółem.
Oprócz małych jaszczurek lubiących słodycze, spotykaliśmy też takie:

Największa żyjąca na wolności jaszczurka, jaką widziałam, miała około 2 m! Koło naszego domku był malutki zbiornik z deszczówką, ten smok przychodził się tam wykąpać. Oprócz tego całe stada mniejszych jaszczurowatych stworzeń. 



Kraby! Plaża tak naprawdę należy do nich, bo są ich tysiące. Duże okazy, jak ten, wychodzą wieczorami, w ciągu dnia setki malutkich krabików uciekały nam spod stóp. 


Wyspiarska policja.
Malutka wyspa to nie tylko raj dla spragnionych słodkiego lenistwa, to też najzwyklejsze miejsce do życia Tajów i tzw. morskich Cyganów. 

Chociaż policjant na swoim posterunku widziany był tylko raz - w hamaku.
Na wyspie jest też szkoła i osada rybacka. Turystów przyjmuje się tylko przez połowę roku, w porze suchej. Monsuny nie zachęcają wielu do przepraw przez morze.
I tu dochodzimy do kolejnego aspektu. 

Miejsca, gdzie przebywają turyści (na tej wyspie nie ma ich wielu, kwiecień jest tez absolutną końcówką sezonu, więc dosłownie były pustki), są ładne, zadbane i czyste. 
A tak mieszkają Tajowie...




Sterty  śmieci, rozwalające się chałupy, brud, na ostatnim zdjęciu relikt toalety tuż przy czyjejś chatce... Nie wszyscy w całej Tajlandii mieszkają w takim otoczeniu, na szczęście, ale wyspie nie udało mi się znaleźć "obejścia" bez walających się wszędzie rupieci, pustych opakowań, ogólnej beznadziei...

W próbie zrozumienia takiego stanu rzeczy pomógł nam poznany na wyspie Włoch, Maks, student antropologii. Spytał, czy zjedlibyśmy posiłek z talerza, z którego zjadł pies. Znakomita większość ludzi miałaby przed tym opory... dla Cygan kobieta i mężczyzna jedzący z tych samych talerzy wzbudzają taką samą odrazę. W kuchni stoją osobne naczynia dla mężczyzn i dla kobiet.

Więc może kilogramy plastiku i staroci na podwórku to żaden problem, z azjatyckiego punktu widzenia. ;) 

Część praktyczna: Jak dotrzeć na Ko Bulon?

1) Złapać autobus jadący do Satun (Np. Z Trang, z dworca - hipisowski lokalny autobus, bez klimy - 70 bahtów).
2) Wysiąść w Langun
3) Wziąć songthaewa (lokalne busiki lub jeepy, przewożące pasażerów z miejsca na miejsce) (ok. 30 bahtów) lub motorowe taxi do Pak Bary (60 bahtów)
4) Z Pakbary łódką na Ko Bulon (350-450 bahtów, zależnie od typu łódki i umiejętności negocjacyjnych :) ).

Samo Ko Bulon jest całkiem drogie. Pomimo końcówki sezonu, nie znaleźliśmy sensownych bungalowów za mniej niż 800 bahtów za noc! Jeśli chcecie mieszkać bezpośrednio przy plaży - 1000-1200 bahtów to minimum. Jedzonko również nie należy do najtańszych - ceny porównywalne do kurortów na Phuket. (150-200 za obiad, ok. 60 bahtów za shake'i). Ale za to, zawsze można dogadać się z właścicielami knajpek i ustalić, co takiego rybacy ostatnio przywieźli na wyspę i zamówić fajne, świeże rybki/owoce morza 'spoza menu'. Ponoć zwłaszcza fajnie działa to w sezonie, kiedy więcej knajpek jest otwartych. Ale na dobrą sprawę, ceny nie dziwią - wszystko trzeba przywieźć z 'zewnątrz' i zanieść 'ręcznie'. Na wyspie nie ma żadnej drogi asfaltowej. Tylko jedna pseudobetonowa, na której zmieści się najwyżej skuterek. 






wtorek, 8 kwietnia 2014

Backpakerzy w Phuket, od strony praktycznej

Typowe dla tej okolicy jest leżenie na plaży (to już zaliczone), jedzenie, włóczenie się po ulicach, oddanie się w ręce tajskich masażystek. Coś jeszcze się da?

Jeśli chodzi o masaże tajskie, z których Tajlandia słynie, to jest to konieczność! ale niekoniecznie na Phuket. Z wcześniejszych doświadczeń wiemy, że poza ta najbogatszą i najbardziej popularną wśród turystów prowincją, takie usługi są tańsze i nieco lepszej jakości, nienastawione tak na białego turystę sypiącego kasą bez mrugnięcia okiem. Tu najniższa cena to około 30 zł za godzinę (300 batów).

Leżenie na plaży - najrozsądniej udać się na plażę wieczorem, jest i mniej gorąco i mniej ludzi, ale! Wieczorem w wodzie pojawiają się meduzy, nie gryzą, ale mało przyjemnie jest ocierać się o galaretowate ciałka. Albo wdeptywać je idąc brzegiem morza.

Chodząc po ulicach warto spoglądać od czasu do czasu pod nogi, by nie nadepnąć na takie cuda:

Jak dla mnie, to jedna z natrudniejszych do przyzwyczajenia się nowości, u nas karaluchy na ulicach nie mają 6 cm długości.

Z plaż dookoła wyspy Phuket taksówkarze wożą turystów co samego miasta Phuket, które według przewodnika jest jednym z ładniejszych miast Tajlandii. Po naocznym sprawdzeniu - faktycznie ładne :]
Taksówka kosztuje około 70 zł! (700 batów), a po dokładnej analizie okazało się, że kursują również busy za 3,50 zł, czyli dość sporo w kieszeni. Pytaliśmy się o to wujka google, bo kilku Tajów uparcie twierdziło, że busów nie ma, albo nie wiedzą, gdzie są (yhym).

Podobnie po dotarciu do miasta Phuket. Szwed mieszkający tu od jakiegoś czasu powiedział nam, że w mieście są 2 dworce, jeden lokalny, drugi międzymiastowy i kurs między nimi to 10 batów (1 zł). Pani w informacji turystycznej!! nic o takim połączeniu nie wiedziała i kazała brać taksówkę na ten dworzec międzymiastowy za 50 zł. Masakra.

Pierwszy hostel (w Kata Beach) rezerwowałam przez booking.com, jeszcze w Polsce, aby po przylocie nie latać i nie szukać miejsca do spania. Dobry wybór, bo taniej i pewniej, niż gdybyśmy szukali na miejscu, ale! nasi znajomi w tym samym miejscu dostali pokoj 20 zł taniej (nam nie udało się wytargować zniżki, właśnie ze względu, że rezerwacja była przez booking.com). Później okazało się, że w tej okolicy średnia cena za pokój to jakieś 1000 batów minimum, nam udało się za 200 mniej.

W mieście Phuket sami na miejscu szukaliśmy hostelu, tym razem był on o połowę tańszy; po prostu wchodzi się do hostelu i pyta o miejsce, dobrze jest wcześniej pokój zobaczyć, zanim sie na niego człowiek zdecyduje. Dziś, w mieście wspomniany wcześniej Szwed Stig zaoferował nam pokój syna jego tajskiej dziewczyny, która razem z synem wyjechała z miasta. Tak nas usilnie namawiał i namawiał, żebyśmy z nim zostali... za dużo szwedzkich kryminałów przeczytałam. Widziałam już jak nas więzi w wilgotnej piwnicy i testuje na nas swoje narzędzia tortur... ale to równie dobrze mógł być po prostu bardzo miły i gościnny człowiek :)

Co jeść?
Tajlandzki "schabowy z kapustą" to między innymi pad thai, czyli makaron ryżowy, z kurczakiem/krewetkami/warzywami, sokiem z limonki i jajkiem, absolutnie pyszny. Zupka tom yum, zupka kokosowa - moje wybory, albo ogólnie ryż z warzywami, ale to nie jest to samo, co nas. Warzywa są leciutko tylko ugotowane, tak, że chrupią i w ogóle smakują inaczej. Pełno jest w Tajlandii europejskich knajpek, są i pizze i hamburgery, ale przecież nie o to w podróży chodzi. :)


Minus tajski - palą w knajpach!! Wdycham właśnie przyjemny papierosowy smrodek...

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Jet Lag i Biało-Czerwona Strzała

Cześć!:)

Pierwsze dwa dni za nami. Niestety, walczymy z czymś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy, a mianowicie - Jet lagiem. Jest to niedostosowanie organizmu do nagłej zmiany strefy czasowej. Kończy się to na tym, że nie mogę spać po nocach. (Ewe jest znacznie bardziej pancerna :) i udało się Jej o wiele lepiej to znieść). Dlatego też pierwsze dwa dni na Phuket były dość krótkie - wstawaliśmy odpowiednio o 14 i 13. Tutaj chcielibyśmy serdecznie pozdrowić wszystkich, którzy mają na 8 do pracy! :)

Pierwszy dzień minął nam bardzo leniwie - tak jak zaplanowaliśmy. "Z samego rana, po śniadanku", czyli ok. 16:30, wylądowaliśmy na plaży. Kata Beach (miejsce, gdzie jesteśmy), można porównać trochę takie tajskie Międzyzdroje. Kurort, z piękną, ale zatłoczoną plażą. Pełno tu wytatuowanych rosyjskich turystów i brytyjskich emerytów. Co nie zmienia faktu, że bawiliśmy się świetnie, zwłaszcza oglądając piękny zachód słońca, gdy plaża była już prawie pusta :) Wieczorkiem, wyskoczyliśmy na obiad z Piotrkiem i Marysią. Bardzo przyjemny dzień.

Kolejny, miał być już bardziej twórczy. Niestety pobudka o 13, kazała nam nieco zmienić plany... co suma sumarum, wyszło nam na dobre! Wypożyczyliśmy na pół dnia skuterek i zaczęliśmy objeżdżać wyspę na własną rękę. Oczywiście nie obyło się bez problemów. W końcu jeździliśmy wcześniej tylko raz, więc miałem kłopot z jej odpaleniem :) Przez co od spanikowanej Pani, wynajmującej nam motorek usłyszałem:

- "Ajj fink ju kenooot drajjwwww!!!"
Na szczęście, pod presją, nie bez pomocy Ewe, udało się nam odpalić motorek i uspokoiliśmy nieco Panią. No ale przy zdawaniu Strzały - Pani oglądała ją z 10x z każdej strony, aby dokładnie sprawdzić, czy w nic pod drodzę nie przydzwoniliśmy :)

Trafiła nam się piękna Honda w naszych narodowych barwach - stąd też jej nazwa w tytule. Osiągała zawrotne prędkości do 70-80 km na godzinę. Tutaj info zwłaszcza, do naszych kochanych rodziców - oczywiście jeździliśmy w hełmofonach i ZAWSZE zgodnie z przepisami ruchu drogowego ;). Chyba byliśmy jedynymi w całej Tajlandii. Oczywiście, gdy tylko mogliśmy od razu zjechaliśmy na boczną, bardziej off-roadową trasę. Asfalt jest zbyt tendencyjny.




I to był świetny pomysł. Bo nie dość, że spotkalismy po drodzę węża - bydle miało przynajmniej z półtora metra długości. Niestety / na szczęście od razu uciekł w krzaki. Przypuszczam, że wystraszył się nas w równym stopniu, co my jego. No i w końcu dojechaliśmy do przepięknej szutrowej drogi, wiodącej wprost na plażę, która wyglądała jakby zaraz miał przy niej zacumować Kpt. Jack Sparrow z całą załogą. :)
Pomyślelismy, że to byłaby fajna miejscówka do grania w Kupców i Korsarzy!




Niestety na plażę nie dotarliśmy. Zostaliśmy perwersyjnie oszukani przez naszą Strzałę. Ze względu na to, że zatrzymaliśmy ją pod kątem, całe paliwo spłynęło na jedną stronę baku - dlatego, zaświeciła się rezerwa. Przerażeni myślą o powrocie na piechotę, zawróciliśmy. Później się okazało, ze paliwa mamy znacznie więcej. No trudno.

Ale nie ma tego złego. Pojechaliśmy zobaczyć Big Buddha! Wielki posąg w stylu Jezusa w Rio... no.. a może bardziej tego w Świebodzinie. :) Niemniej, pomimo, że jest to popularna 'atrakcja turystyczna', jest zdecydowanie warta zobaczenia. Sam posąg - jak to posąg. Fajny, można zrobić zdjęcie. Ale wszędzie w okół, głównie na drzewach i specjalnych sznurach, wiszą mosiężne dzwoneczki. Na każdym dzwonku są napisane jakieś życzenia lub wspomnienia. Od "Tu byliśmy i bardzo się Kochamy - X i Y", po "Tom, pomimo, że odszedłeś tak nagle, zawsze będziemy Cię pamiętać". To trochę jak most z kłódkami na Ostrowie... tylko, że kłodki nie wydają dźwięku. Gdy zawieje nawet najlżejszy wiatr, dzwonki nadają temu miejscu magiczną aurę. My mieliśmy szczęście, że trafiliśmy jeszcze na półmrok, na tuż po zachodzie słońca. Wrażenie - niesamowite.


No i po powrocie - o dziwo - byliśmy punktualni! Czas na obiadek w naszej ulubionej knajpce na przeciwko. Zawsze jest tam odpalony telewizor z głupkowatymi programami typu "Śmiechu Warte" po tajsku. Dziś było "Killer Karaoke Contest"... nawet nie chcę wiedzieć o co chodzi w tym programie. A przy tym wszystkim, w specjalnym posłanku, na podłodze knajpy śpi sobie dziecko jednej z kelnerek. Jak zapłacze, to podchodzi do niego, utuli, pogada... i odłoży śpiące maleństwo z powrotem na podłogę.

Welcome to Thailand.


Dla zainteresowanych kulinarnie: dziś były - warzywka w sosie ostrygowym i zupa kokosowo-imbirowa z krewetkami. Zupa absolutnie obłędna :) Ewe zdobyła kontaktowy punkt w konkursie: "Kto wybierze lepsze jedzonko!". Jest 1 do 2!

P.S.
Autor posta - Koniu. Ewe śpi :) nie wylogowałem się z Jej konta omyłkowo.

P.P.S
Plany na jutro: spadamy z Kata Beach i jedziemy do Phuket Town. Ponoć bardzo ładne. Tam zostaniemy 1 lub 2 noce, aby przygotować się w trasę: "na poszukiwanie naszej wysepki" :) czyli takiej, jak z reklamy batoników Bounty - piasek, palmy, rafa koralowa... i żywej duszy w okolicy. Ale o tym w następnej odsłonie :)

niedziela, 6 kwietnia 2014

Ewelinka, Koniu i Dziwny Czarter...

Czołem! :)

Trochę cofnę się w czasie. Zacznę od naszego pobytu w Warszawie, na tuż przed wylotem. I zacznę od podziękowań:

Przede wszystkim, dziękujemy Wam wszystkim - przyjaciołom, rodzinie i każdemu kto nas tak życzliwie wspiera:) Ułatwiliście nam spełnienie takiego fajnego marzenia i tym samym, mogliśmy spakować plecaki i rozpocząć tripa! W pełnym rynsztunku, wyglądaliśmy tak:


i tak... :)

Dodatkowo, ogromne podziękowania dla Oli, która była (jak zawsze) najlepszym gospodarzem świata. Bardzo nam pomogłaś i cieszymy się, ze dojedziesz do nas w czerwcu! :)

No a teraz - po małej dygresji - wracamy do historii :)

Po całym dniu spędzonym w stolicy, z całym naszym dobytkiem na plecach, doszliśmy do jednego wniosku - tak zapakowani nie damy rady. Nasze plecaki były zdecydowanie za ciężkie i nieźle się z nimi namęczyliśmy. Dlatego, w dzień wyjazdu zaczęliśmy robić remanent :) I wyrzucać wszystko co zbędne...


Tym oto sposobem z: 19 i 16 kg zeszliśmy do 15,3 oraz 13,6.  Dużo lepiej!

Kolejne przygody czekały na nas już na samym lotnisku. Byliśmy o dziwo punktualnie, nawet na nieco więcej niż 2h przed odlotem. W momencie otwarcia check-inu, podeszliśmy do okienka (nauczeni błędami przeszłości - ostatnio czekaliśmy 'na ostatnią chwilę' i prawie byśmy nie polecieli... no ale to już inna historia), grzecznie się odprawiliśmy i poprosiliśmy Pana o bilety obok przejścia, tak aby móc wyprostować sobie nogi. W czarterach, fotele są jeszcze bliżej siebie, niż w klasach ekonomicznych, więc takie podróże mogą być meczące. Nasza prośba została skwitowana szczerym i życzliwym śmiechem Pana z obsługi check-inu. Okazało się, ze samolot czarterowy, mogący pomieścić ok. 170 osób, będzie miał na pokładzie... 12! Łącznie z nami. :)

Dlatego podroż minęła nam miło i przyjemnie (ja całą przespałem! 12h! :) ). 

Po lądowaniu na Phuket, zakumplowaliśmy się z bardzo sympatyczna para - Marysią i Piotrkiem, którzy podobnie jak my, wyruszyli na półroczną wyprawę. Smigneliśmy razem do hostelu... ba! można to spokojnie nazwać hotelem, bo warunki mamy iście królewskie:)

Udało się nam skoczyć na Pad Thaia - dla niewtajemniczonych - typowe jedzonko tajskie, noodle+kiełki+jajko+orzechy+limonka i jeszcze jakieś inne ciekawostki. Efekt - pychota. Ja wciągnąłem do tego zupkę z warzywami i trawą cytrynową. Absolutny obłęd. Co jak co, ale Tajom kuchnia się udała! :)



Nie sądzę, aby to serduszko było dziełem przypadku - kelnerka była bardzo sympatyczną Tajką, a jak wiadomo - przystojni blondyni (czyli ja) robią tutaj furorę ;)

No i tyle! Jutro kolejny dzień. Czas trochę poleżeć pod palmą!:)