pole herbaty

pole herbaty

piątek, 10 października 2014

Kierunek - równik. Z północnych Indii do Indonezji

Z północnych Indii, z Himalajów, przenieśliśmy się na tropikalną plażę, mekkę turystów (w końcu trzeba zobaczyć, o co tyle hałasu), na Bali, spędzając w pociągu i autobusie łącznie 76 godzin, w Malezji 5 dni, na lotnisku, czekając na świt, 7 godzin.
Po kolei.

Chcąc być chociaż raz dobrze zorganizowanym, mieć wszystko dopięte na ostatni guzik, miesiąc wcześniej zakupiliśmy radośnie bilety do Indonezji, nawet bilety na pociąg do miasta, z którego był wylot. Dumni z siebie  kontynuujemy zwiedzanie Indii/nicnierobienie. Kilka dni później, przy przekraczaniu granicy stanów, przy kontroli paszportowej urzędniczka nieświadomie przypomina nam datę końca ważności naszej wizy indyjskiej. Dokładnie 5 dni przed naszym lotem.


  • Czy można przedłużyć wizę turystyczną w Indiach?


          Nie można. Próbowaliśmy. Wiza turystyczna ważna jest 6 miesięcy i ani dnia dłużej, od daty jej wydania, a nie przekroczenia granicy. Pisałam maile do biur zajmujących się sprawami wizowymi i na moje prośby i szczegółowe opisy naszej trudnej sytuacji, otrzymałam tylko krótkie: "Proszę opuścić kraj przed wygaśnięciem wizy".

Pozostało nam tylko zakupić kolejny bilet, te 5 dni wcześniej - nie chcieliśmy testować warunków w hinduskich więzieniach.

Podróżnicy, którzy chcą spędzić w Indiach więcej czasu, tuz przed końcem ważności wizy jadą do pobliskiego Nepalu/Sri Lanki i wyrabiają tam w ambasadzie nową wizę, na kolejne 6 miesięcy.

Skończyliśmy utarczki wizowo-biletowe, spędzając leniwie czas w himalajskiej wiosce Dharamkot. To urokliwe, przyjazne, czyste miejsce, tanie (300 rupii za duży pokój z łazienką i oknami,  czyli jakieś 15 zł). Oprócz relaksu i opychania się wyśmienitym jedzeniem, udało nam się też zaręczyć :)

Widok na dolinę przy Dharamkot ;)
McLeod Ganj
Niebo nad Dharamkot

Wylot do Kuala Lumpur, gdzie mieliśmy czekać 5 dni na lot na Bali, był z Koczi. Miasta oddalonego prawie 3000 km od Dharamkotu! 





Wyświetl większą mapę
Koszt całościowy wyprawy to ok. 2650 rupii, czyli jakieś 140 PLN na głowę! Transport w Indiach jest fantastyczny i tani.


Z Dharamkotu, 18 września o godzinie 12:50 łapiemy moto-rikszę na dworzec autobusowy w McLeod Ganj.
13:20 wsiadamy do autobusu i 4 godziny później jesteśmy na dworcu kolejowym w Pathankot, czekając na pociąg do ukochanego Delhi.
O godzinie 19:05 ruszamy i 19 września wczesnym rankiem jesteśmy w stolicy Indii. Udaje nam się zjeść śniadanie, przetransportowujemy się na inny dworzec kolejowy i o godzinie 11 wsiadamy w pociąg do Koczi.
21 września wysiadamy w Kochi i oto widzimy południe Indii, które chyba tylko w fakcie zamieszkania go przed Hindusów przypomina to, co widzieliśmy na północy.


Palmy. Wszędzie względy spokój. Śmieci też o wiele mniej...

Widzimy nawet pierwsze pasy dla pieszych od kilku miesięcy! :) Oczywiście, nikt nie zwraca na nie najmniejszej uwagi. Ale są! :)

Takich willi stoi mnóstwo w Fort Cochin. Bogaci Hindusi upodobali sobie najróżniejsze wieżyczki.

Przy porcie - łódki oraz 'Chinese nets', czyli chińskie sieci rybackie. Dla zainteresowanych - wikipedia! :)

Czyli jednak Indie mogą być czyste, zadbane, bez namolnych ludzi, z ładnymi domkami i pustymi ulicami! Te  tereny były niegdyś zajmowane przez Portugalczyków i widać wyraźnie, jak odcisnęli tu swój ślad. Zamiast hinduskich bożkow, mamy na ołtarzach Maryjki i Jezuski :)

Jeden z kościółków w Forcie Cochin.

Za szybą ciężarówki - znajome widoki. Tym razem już nie niebieski Rama, Krishna lub Vishnu.

Drzwi do naszego pokoju. Tradycyjny zamek, drzwi drewniane, podobnie jak wszystkie meble. Oczywiście w kolonialnym stylu. Guesthouse Costa Cośtam :) Polecamy!

Jedzenie nie smakuje mi zupełnie. Ludzie zajadają się tutaj dosą - to wielki naleśnik z ostrymi sosami. Ów naleśnik to coś jak usmażony jogurt. Z nadzieją za każdym razem zamawiam po prostu coś, co TEORETYCZNIE nie jest ostre i mam nadzieję jakoś te minimalnie zmniejszone, ale dalej niebotyczne ilości chilli przełknąć.

Spacerując po Kochi, przypadkiem! spotykamy mojego kolegę Kazika, który podobnie jak my zostawił pracę i wyjechał w  świat (http://onmyowneyes.eu). Kazik podróżuje od kilku miesięcy z parą znajomych, którzy rownież zostawili pracę i ruszyli w świat (http://4evermoments.com). Wszyscy z Wrocławia!

Pogadaliśmy o doświadczeniach w podróży i o tym, jak ciężkie są nasze życia, kiedy musimy podejmować decyzje typu "gdzie jechać, by krajobrazy były ładniejsze".

Po dwóch dniach wszyscy wylatujemy z Kochi. Kazik, Asia i Olek lądują w Bombaju, my w Kuala Lumpur.

Targowisko próżności, czyli 5 dni w KL



  • Co można w tym czasie zrobić w ogromnym, nowoczesnym mieście, znanym dla swoich znajomych jako "KL"?

Widok z okna w Chinatown
Petronas Towers - symbol KL

Można pójśc na przykład do dentysty, ponieważ Malezja znana jest z wysokiej jakości usług medycznych. Australijczycy przylatują tu wymieniać całe szczęki, bo u nich koszty leczenia potrafią być o wiele większe niż tu. W Malezji ceny są identyczne jak w Polsce, nawet ichniejszy 1 ringgit to około 1 zł. Nie może być prościej. Ja poszłam, sprawdziłam, jakby ktoś miał problem, śmiało bez obaw można się wybrać.

Można też dać się zwabić jednemu z wielu gigantycznych centrów handlowych.
Kiedy piszę gigantycznych, naprawdę mam to na myśli.
Odwiedzony przez nas Beraya Times Square to DWUNASTOPIĘTROWY dom handlowy.

Kilka pięter jest niewidocznych - prowadzą do nich inne wejścia. :)

Dla wyobrażenia tego ogromu, przytoczę liczbę samych salonów fryzjerskich (w Pasażu Grunwaldzkim są 2) - tutaj mają ich 22. Sklepów z elektroniką jest 60. Stoiska z ciuchami/butami, kosmetykami są niepoliczalne, podobnie chyba z restauracjami. O takich oczywistościach jak kręgielnia, pokój zagadka i kino nie ma co pisać. Nie można za to pominąć ROLLER-COASTERA.



Life is a rollercoaster!
 Tu już musieliśmy zbierać szczękę z podłogi.


Sklepy i restauracje, udające Tokio.
Ale nawet w najbardziej nowoczesnych centrach, znajdzie się prawdziwa, azjatycka jadłodalnia. Oczywiście, już nie klimatyzowana. Tu za 5zł można się nieźle najeść :)

Odwiedziliśmy też 5-piętrowe centrum handlowe wyłącznie z elektroniką (to była konieczność - rozbił się nam ekran komputera i był on już prawie spisany na straty; w Plaza Low Yat, jeśliby kiedyś ktoś był w elektronicznej potrzebie, naprawią i załatwią chyba wszystko. Za 140 zł dostaliśmy nowy ekran wraz z wymianą. Sprzedawcy się o nas bili:)). Głowa od przybytku może jednak rozboleć.

Dla relaksu, KL oferuje mieszkańcom Lake Gardens. To ogromna parko-dżungla - tropikalne rośliny pozasadzane ładnie w kępkach, z wytyczonymi ścieżkami i jeziorem pod bokiem.


Jeśli ktoś miałby wątpliwości, co fotografować



Do tego planetarium, muzeum narodowe (wszystko w okolicy) i Wielki Meczet.




Narodową religią Malezji jest islam. Nawet panie na billboardach reklamujące pasty do zębów noszą stylowe burki na głowie :)

Oprócz muzułmanów, w Malezji w zgodzie żyją obok siebie hindusi i Chińczycy. Ciekawa mieszkanka kultur, gdzie słyszy się wołanie muezina, jednocześnie wdychając kadzidełka palące się przed chińską świątynią. Dzięki temu, nowoczesna metropolia, jaką jest KL ma wciąż świetny, azjatycki klimat. Mnóstwo 'night markets', gdzie wieczorem restauracje rozkładają stoliki na ulicy, z pysznych, choć drogim jedzeniem.

Nocny market

Sat-tai - szaszłyczki z kurczaka. Podawane z sosem z orzeszków ziemnych... Omnomnom.

Szaszłyczki mogą być zrobione ze wszystkiego...

UWAGA. Na nocnych marketach, można zjeść takie różności jak wielkie kraby, czy bullfrogi (ropuchy). Są one trzymane w koszmarnych warunkach, dlatego NIE KUPUJCIE ICH! Kraby na zdjęciu są wciąż żywe, rozpaczliwie machając szczypczykami błagały o pomoc.

Nieśmiertelne duriany... owoce smakujące jak banan z cebulą, a śmierdzące jak nic innego na świecie.

Ceny hoteli, po tanich Indiach, nie są najprzyjemniejsze. Zatrzymaliśmy się w Chinatown, gdzie za maluteńką dwójkę z klimatyzacją (bez łazienki) płaciliśmy 55 zł. (Grocer's Inn. Poźniej znaleźliśmy tańszą opcję, w EV World, 50 zł ze śniadaniem).

Transport po mieście, jeśli pokonuje się duże odległości jest bardzo wygodny. Poruszaliśmy się LRT - nadziemną kolejką miejską, z prostym systemem biletów. Przy krótszych dystansach szybciej docieraliśmy tam, gdzie chcieliśmy na piechotę.

5 dni spędzone w tak nowoczesnym, bogatym i róźnorodnym miescie, zwłaszcza po miesiącach przeżytych w znacznie biedniejszych Indiach i Nepalu, bez drapaczy chmur, sklepów i spraw do załatwienia "w cywilizacji", trochę nas wyczerpały.

Dlatego też po przylocie do Indonezji, nasze pierwsze chwile w nowym miejscu, nie mogły wyglądać inaczej:




Niestety nie od razu było tak różowo. O Indonezji więcej, gdy ciąg dalszy posta nastąpi.