pole herbaty

pole herbaty

piątek, 30 maja 2014

Indie praktycznie

Indie to jeden z najbardziej chaotycznych, tłocznych, zakurzonych, tanich, kolorowych i różnorodnych krajów w Azji. Jak tu przetrwać?

- im mniejsze oczekiwania co do standardu oferowanych usług wszelkiego rodzaju, tym lepiej, mniej stresu i większy spokój ducha :)

Poranna toaleta przy hydrancie na dworcu


- potworna bieda widoczna na ulicach może przytłoczyć. Nie wiem, czy na natrętnych żebraków spotykanych co chwila można się uodpornić. Z całą pewnością jednak można trwać w postanowieniu nie dawania nikomu pieniędzy, ze świadomością, że w większości przypadków te pieniądze nie idą na to, na co nam się wydaje. Więc ja już nawet nie mówię "No money", tylko po prostu idę dalej przed siebie.

fot. M. Hanzlik

- hałas. Każdy tu trąbi, oznajmiając, że jedzie, że rusza, że skręca, że będzie skręcał, że wyprzedza, że może wyprzedzić, że jednak wyprzedzał nie będzie... Dowolny pojazd ma z tyłu obowiązkowo napis "Blow horn"  - TRĄB - i wszyscy z upodobaniem się do tego stosują. Do tego na ulicy dochodzą wołania sprzedawców, krzyki żebraków, muczenie, szczekanie, muzyka ze świątyń, słowem - jest głośno.
Strategii przetrwania jest kilka:
  • zanurzenie się w tym chaosie po uszy i czerpanie z tego przyjemności (udaje się po jakimś czasie!)
  • wychodzenie z hostelu tylko na niezbędne posiłki (tą strategią przetrwaliśmy 3 dni oczekiwania na Asię i Mariusza w Delhi przy Pahar Ganj)
  • ucieczka do okolic względnie spokojniejszych (strategia obrana przy trzeciej wizycie w Delhi); w miastach to np. dzielnice tybetańskie, w samych Indiach to np. miasto Puszkar, północne stany.


- komunikacja. W dotychczas odwiedzonych miejscach (Delhi, Agra, Puszkar, Jaipur, Dharamsala, McLeodGanj, Gangotri, Riszikesz, Haridwar) większość osób posługuje się językiem angielskim, z odpowiednim niepowtarzalnym hinduskim akcentem. Bardzo charakterystyczne jest hinduskie machanie głową, we wszystkie strony naraz, przy każdej wypowiedzi, które może oznaczać wszystko, nic, może, nie wiem, odejdź.


Uczę dzieciaki przybijać piątkę!


- higienia ogólnie pojęta. Wszędzie walają się śmieci, liczone w kilogramach. Pokój w hostelu przed jego zarezerwowaniem należy najpierw obejrzeć, zresztą podobnie jak w innych rejonach Azji. Czystość pokoi pozostawia niekiedy wiele do życzenia (nie mówię o "poważnych" hotelach kilkugwiazdkowych, takich nie znam :) ), dlatego czasami przydaje się nam lekki śpiwór, żeby bez stresu położyć się na łóżku. O łazienkach nie ma co pisać, po co odstraszać turystów :) Podkreślam, że zdarzają się wyjątki od opisanych sytuacji.
Zawsze mamy przy sobie antybakteryjny żel do rąk, może niewiele dać poza czystym sumieniem, ale zawsze.


Zwierzęta wszelkiego rodzaju szukają pożywienia wśród sterty śmieci



- jedzenie. Pyszne bez dwóch zdań, ale oczywiście po pewnym czasie, jak wszystko, nawet indyjska kuchnia może się znudzić. Bez obaw, wszelkiego rodzaju jedzenia ratujące życie znękanemu ryżem i pszennymi plackami turyście są bardzo łatwo dostępne. Ja obecnie jestem od kilku dni na pomidorówce, bo tylko ta mi już smakuje :)

Woda gazowana z wyciśniętym sokiem z limetki, baardzo orzeźwiająca!


- choroby. Oczekiwana biegunka, bóle brzucha, wymioty - niestety, to także część podróży. Na szczęście nam zdarza się stosunkowo rzadko, częściej po wizycie w miejscach z europejskim jedzeniem. Czym wyższej klasy restauracja, tym mniejszy obrót jedzeniem i jego świeżość pozostaje wiele do życzenia. Często lepiej zjeść w brudnej, ale obleganej knajpce. Po prostu trzeba być na taką ewentualność przygotowanym. W tutejszych aptekopodobnych sklepach dostępne są elektrolity. Innych chorób, poza wysokościową, póki co brak, uff!

Na dowód, że całe i zdrowe :)


- transport. My poruszamy się obecnie po północnej części Indii, w związku z czym oczekiwany czas przejazdu na trasie mnoży się razy 2. Autobusy jadą przez góry, drogi zwykle są wąskie i nieoświetlone. Trasę 567 km przebyliśmy w 10 godzin. Przetestowaliśmy wszystkie klasy autobusów:
- klasa "Volvo" - nie oznacza, że usługodawca podstawi autobus marki Volvo. Oznacza stosunkowo nowy pojazd, wygodne siedzenia (można je położyć), miejsce na nogi i działającą klimatyzację. Najdroższy (np. 1120 rupii za jedną osobę z McLeodGanj do Delhi)
- klasa "deluxe A/C" - pojazd nie pierwszej nowości (z reguły marki tata), klimatyzacja może działać, przyzwoite miejsce na nogi, tańszy niż Volvo
- autobus klasy zwykłej, lokalny. Ma bardzo wąskie siedzenia, nie ma klimatyzacji ani amortyzatorów. Jest opcja jazdy na dachu, razem z bagażami. Najtańszy, zatrzymuje się na każdym "przystanku", ludzie nie tylko siedzą, ale i stoją.

Dworzec w Agrze

Przy poruszaniu się po mieście bardzo przydatna może być strona www.taxiautofare.com , pokazuje ile powinniśmy zapłacić jadąc taksówką z punktu A do B (sprawdzone, pokazuje ceny wg taksometru bardzo dokładnie!).  Trzeba jeszcze przekonać kierowcę, żeby taksometr włączył i się do niego stosował (nawet autoriksze mają taksomtery), oraz trzeba pilnować, żeby kierowca jechał po trasie, a nie wiózł nas dookoła miasta (można sprawdzić trasę w google maps).

Pociągi rezerwujemy za pomocą www.cleartrip.com (wcześniej musiałam utworzyć konto, wysłać skan paszportu... rejestracja trwa kilka dni!). Można tutaj też zarezerwować autobusy, loty, noclegi. Dużo osób korzysta również z witryny: www.makemytrip.com . My jej jeszcze nie przetestowaliśmy.
W necie jest pełno opisów klas pociągów w Indiach. Zainteresowani mogą kliknąć tutaj.

Przedział w klasie "Sleeper"


- brak poczucia przestrzeni prywatnej w naszym rozumieniu. Kiedy Hindusi idą albo stoją w kolejce, zawsze są bardzo, bardzo blisko. Dla nas - zdecydowanie zbyt blisko. Ktoś non stop nas dotyka, szturcha, ociera się, dyszy w kark. To jedna z najmniej przyjemnych stron Indii. Strategia: Michał idzie za nami (jest już z nami Ola, doleciała z 36 godzinnym opóźnieniem kilka dni temu) i osłania nasze tyły ;)



- za tu czujemy się tu jak celebryci! Wszyscy chcą sobie zrobić z nami zdjęcie. Czasem podchodzą i ładnie proszą, czasem udają, że piszą smsa i robią zdjęcia ukradkiem (jeśli jakiś Hindus to czyta - to NAPRAWDĘ widać! :P), czasem bez pardonu wystawiają aparat. Bez cienia przesady, stanowimy nie mniejszą atrakcję niż zwiedzane przez nas zabytki :)




- bezpieczeństwo. Ostatnio dużo czytałam o napadach w Indiach na białe turystki, które miały miejsce w autobusie, w pociągu, w hotelu, w taksówce... czyli w miejscach teoretycznie bezpiecznych! Poprzednia podróż przebiegała więc w nieco spokojniejszej atmosferze. Teraz Michał stale czuwa nade mną i Olą. Wieczorem żadna z nas nie rusza się nigdzie sama. 
Paszport, większą kasę i karty trzymamy pod ubraniem, w takich oto kieszonkach: tatonki. Kasę warto podzielić. Część można zostawić w hotelu. Bardzo dobrym rozwiązaniem jest trzymanie 'drobnych' luzem w jednej kieszeni. Tak, aby płacąc za uliczne jedzenie, picia i inne drobne wydatki, nie wyciągać portfela. Portfel też warto trzymać pod ubraniem. Michał np. korzysta z materiałowej kieszonki, przywiązanej do szlufek spodni. Szlufki przykryte paskiem. Po takim przygotowaniu kieszonkowcy mogą nam naskoczyć :) Fajne są też paski do spodni z kieszenią ukrytą w wewnętrznej stronie. Tu trzymamy kasę na czarną godzinę.

- Internet: Jest ogólnie dostępny. W bardzo wielu restauracjach, guest house'ach czy kawiarniach można znaleźć darmowe WI-FI. W lepszych hotelach - zasięg sieci sięga do pokoju. Jakość połączenia często pozostawia wiele do życzenia, ale maile da się sprawdzić. Istnieją też bardzo tanie kafejki internetowe (jak u nas za dawnych, dobrych czasów), w których można np. bezproblemowo wydrukować bilety. (zawsze lepiej mieć papierową wersję, niż pokazywać konduktorom na ekranie smart phone'a - chociaż to też przechodzi). Zdarza się również, że w hostelach są wolnostojące komputery, z których można korzystać. 


















piątek, 23 maja 2014

4000 metrów nad poziomem morza!

Przebiegłam dwadzieścia metrów i dyszę jak szalona. Ciało mówi mi, że ukończyłam właśnie maraton, mięśnie drżą, brakuje tchu i jestem wykończona. Nie mam siły podnieść ręki by podźwignąć się na kamień wyżej, a innej drogi nie ma. Obok idzie Michał, któremu głowa pękła chyba na pół... Nie ma mowy o dalszej wędrówce.
Czyli jednym słowem – dopadła nas choroba wysokościowa.

Asia z Mariuszem zrobili świetny rekonesans wsród szlaków trekingowych w Himalajach i wybór padł na wyprawę do lodowca, spod którego wypływa Ganges. Sama idea dojścia do źródła świętej rzeki brzmi intrygująco! Najpierw jednak trzeba się dostać do Gangotri, miasteczka z którego wyruszają pielgrzymi.

Autobus z Riszikeszu przez 7 godzin kolebie się na krętej górskiej drodze, wyboje nie mają litości dla pasażerów i co chwila podskakujemy na wąziutkich siedzeniach. Bardzo niewielka ilość dostępnego miejsca sprzyja zacieśnianiu więzi międzyludzkich... Pan siedzący obok Michała upodobał sobie jego ramię/plecy/bok do spania i bez krępacji korzystał z jego obecności :)

fot. Mariusz Hanzlik


Po kolejnych 4 godzinach w jeepie, wspięliśmy się na wysokość ponad 3000 metrów i jesteśmy w Gangotri. Spodziewaliśmy się, że w górach będzie chłodniej, jednak nie sądziłam, że od razu nałożę na siebie wszystkie ciuchy, które zapakowałam... Jest zimno. Idziemy spać (w hostelach dają dodatkowe grubaśne kołdry) i z rana ruszamy do źródeł Gangesu!

Załatwianie formalności trochę trwa (pozwolenia, przewodnicy, organizacja grupy). Mariusza położyła zjedzona wieczorem kolacja i niestety zapowiada się, że całą trasę pokona na czczo... Opis trasy jednak sugeruje przyjemny spacer do aśramu w dolinie, w którym mamy spędzić noc. Mamy dzisiaj do przejścia  tylko14 km, jest pięknie, słonecznie, wszyscy pełni energii i entuzjazmu, ruszamy!








- „Nie ma mowy, nie dojdę nigdzie, zostaję tutaj i niech mnie ściągają helikopterem!” - myślę, ostrożnie stawiając kolejny krok na ścieżce o szerokości mojej stopy, na wysokości 50m, przyczepiona rękoma do niemal pionowej ściany. Przewodnik przede mną dźwiga ogromny plecak, idzie w JAPONKACH i nic nie robi sobie z kamieni usuwających się spod stóp... Po prostu bierze mnie za rękę (jedna mniej do trzymania się!!) i jak gdyby zwyczajnie zabiera na przyjemny spacer, nic nie robiąc sobie z faktu, że ścieżka się cały czas osypuje i jeden fałszywy ruch ściągnie nas oboje w przepaść...




Michał dołączył do Mariusza i oboje walczą z zatruciem. Tylko Asia zachowuje właściwą jej pogodę ducha :)



Po 7 godzinach marszu, zziębnięci, wystraszeni (to ja), głodni, zmęczeni, zachwyceni pięknem, powagą, surowością krajobrazu, natury, docieramy do aśramu. Widok, autentycznie i bez zbędnego patosu, zapiera dech w piersiach.



Następnego dnia już mniej wymagającym szlakiem docieramy pod lodowiec. Poczęstowałam grupę paroma wykładami na temat moren bocznych i innych wartych obserwacji elementów przyrody nieożywionej :) Lodowiec Gaumuk znajduje się na wysokości prawie 4000 metrów, teraz i mnie we znaki daje się wysokość. Człowiek czuje się po prostu nieludzko zmęczony, jakby ktoś kazał się wspinać po górach choremu na grypę.

fot. M. Hanzlik

fot. M. Hanzlik



Patrzymy na potęgę natury w całej okazałości. Ośnieżone szczyty stoją sobie dumne, niewzruszone, a my możemy się gapić w nieskończoność.

fot. M. Hanzlik


-”Zimno, zimno, zimno, zimno!” Jak tylko zajdzie słońce, ciepłe ciuchy przestają wystarczać. Grzejemy się przy przenośnym ognisku. W nocy śpię we wszystkich ciuchach, w śpiworze i pod dwoma kołdrami. Następnego dnia, kiedy wyruszamy rano w drogę powrotną do Gangotri, pada śnieg! Nie przestaje przez całą trasę. Każdy kolejny krok motywuje myśl o czekającym gdzieś cieplym, suchym miejscu. Jak niewiele czasem do szczęścia potrzeba!

fot. M. Hanzlik



Spotkałam w górach ludzi, którzy takie podejście mają na codzień. Dla ludzi pracujących w aśramie czy przewodników, wyjście w góry to spotkanie z bogiem/przyrodą, medytacja, bycie blisko natury. Bardzo ważne i duchowe doświadczenie. Przed spożywaną wspólnie ze wszystkimi skromną kolacją śpiewamy wspólnie modlitwę/mantrę (nie wiem co to było :) )
Mieliśmy też okazję, dzięki poznanemu wcześniej Słowakowi Tomkowi, odwiedzić jogina. W himalajskiej dolinie siedzieliśmy w jego domku i śpiewaliśmy mantry :) W najprostszych słowach wyjaśnił też Tomkowi, na czym ma się w życiu skupić :).



Po zejściu do miasteczka, 24h w podróży później (powtórka z wybojów, zakrętów, ścisku - nikt już sobie tym nie zawraca głowy) i jesteśmy w Dharamsali, gdzie żegnamy się z Asią z Mariuszem. Oni ruszają na kolejny trekking, a ja z Michałem na buddyjskie medytacje.



wtorek, 13 maja 2014

*Beep Beep* Indie!

Wylądowaliśmy w Delhi. Na lotnisku, gdzie na posadzce są dywany, a na ścianach wielkie, złote dłonie ułożone w odpowiednie mudry. 

Czekając na dwójkę znajomych - Asię i Mariusza, musieliśmy zostać w Delhi 3 noce. Czas ten spędziliśmy głównie na próbie zaaklimatyzowania się do niesamowitego chaosu tego miasta i całych Indii. Bezskutecznie. 

Indie uderzają we wszystkie zmysły jednocześnie. Jazgot, krzyki, brud i smród są nieporównywalne do tych w Bangkoku. Spacerując po Main Bazaar - jednej z najpopularniejszych ulic 'backpackerskich' w Delhi - słyszymy, przede wszystkim, nieprzerwany dźwięk klaksonu. Wszyscy w Indiach trąbią bez ustanku. Nawet jadąc pustą ulicą. Na środku drogi, pomiędzy plackami odchodów, stoi ich winowajczyni - krowa. Żebraków bez liku. Często bez nóg lub bez rąk, na specjalnych wózeczkach. Kilkuletnie dzieciaki podchodzą, łapiąc za rękę, pokazują na swoje usta lub po prostu wyrywają z ręki puszkę Coca-Coli. Zdarza się też, że rzucają w białych kamieniami! Na to wszystko trzeba się uodpornić i nigdy nie ulegać. Pomimo biedy panującej w Indiach i na pewno wielu ludzkich tragedii - większość z żebrzących to spryciarze, którzy chcą po prostu naciąć białasa na kasę. Np. wspomniane dzieciaki, momentalnie przestają nas nękać, jak wokół pojawi się kilku dorosłych Hindusów. Często mają na sobie fikcyjne bandaże - niby zakrwawione. Tak na prawdę są farbowane sokiem z granatów, a ich rodzice obwiązują nimi je w pobliskim parku. Jeśli ktoś jest zainteresowany tematem – wystarczy wpisać 'begger market india', a wyskoczy kilka ciekawych artykułów.

Main Bazaar - Delhi.

Wszędobylskie :) Skrzyżowanie dwóch głównych ulic w Haridwarze.


Ale pomimo, że wszystko to nas przytłacza, to bardzo nieuczciwym byłoby stwierdzenie, że tacy są Hindusi. Spotkaliśmy na swojej drodze również wiele bardzo miłych osób. Właściciel knajpki informuje nas po polsku, że to, co widzimy na sąsiednim stole to "kuczak!"; okazało się, że Pan pracował kiedyś w Polsce i potrafił mniej więcej się dogadać. Kolejny przykład: Pan Sikh, prowadzący biuro turystyczne, poinformował nas o pobliskim bankomacie, który wypłaci nam kasę bezprowizyjnie. Mógł na nas zarobić - nie zrobił tego. Miło pogadaliśmy o krykiecie i właśnie trwających wyborach z dziewiętnastoletnim recepcjonistą hotelowym – entuzjastą jogi, a kolega ze straganiku z masala chaiem (herbatka, z korzennymi przyprawami i mlekiem - pyszne), okazał się bardzo utalentowanym artystą, który maluje dłonie i stopy henną. Asia skorzystała z jego usług. Takich miłych historii, można opowiadać więcej. To tak, aby nie było, że każdy Hindus na świecie, chcę ogołocić Cię do zera... dąży do tego tylko zdecydowana większość. :)

Malowanie henną Asiowej nogi przy pysznym chai


Po trzech dniach w Delhi, spotkaliśmy się ze znajomymi i ruszyliśmy do Haridwaru oraz Riszikeszu. Oba miasteczka są dość podobne. Przede wszystkim, są to święte miejsca, gdyż znajdują się na Gangesem i są pełnę Ghatów - schodów prowadzących do rzeki. Riszikesz uznawany jest też przez stolicę jogi, ayurvedy, etc. Przez to jest tam dużo więcej zagranicznych turystów i miasto jest spokojniejsze i przyjaźniejsze od Haridwaru.

W tych dwóch miejscach, cały czas tętni życie nad Rzeką-Matką. Co chwila coś się dzieje. Hindusi nie oddzielają w żaden sposób życia codziennego, pracy oraz religii. Nie idą do pracy na 8 rano, potem nie wracają do domu, aby zasiąść przed telewizorem, a w niedzielę nie idą do kościoła. U nich wszystkie sfery życia bezustannie się przeplatają i dlatego nie ma nic dziwnego w tym, że ktoś wrzuca kwiaty do Gangesu, czy też oczyszcza swoje złe uczynki, zażywając kąpieli, a obok ktoś robi pranie. Wszystko jest OK. Bardzo ciekawie robi się nad "Ganga" wieczorami. Wtedy odbywa się wiele ceremonii z oczyszczającym ogniem i sporo osób podpala specjalne lampiony i puszcza z nurtem rzeki. Wygląda to bardzo urokliwie.

Najpopularniejszy ghat w Haridwarze.

'Zmywanie' grzechów. Lub normalna kąpiel. Nigdy nie wiadomo.

Sklepiki z kwiatami, pamiątkami, czerwonym pyłem do robienia kropek na czole - jest tego od groma przy samym Gangesie, jak i każdej świątyni.

Po tańcu i śpiewach z ogniem, lokalny Guru rozdaje błogosławieństwa wraz z kwiatami dla wiernych. Hindusi również podchodzą do świętego ognia, aby zanurzyć w nim na chwile ręce i oczyszczają nim swoje grzechy, wykonując gesty jakby chcieli go rozsmarować po czubku głowy i twarzy.

Puszczanie małych łodeczek z nurtem Gangesu. W łódeczkach/miseczkach z reguły są kwiaty i płomień.

Czasami święty płomień jest przekazywany z rąk do rąk.

Dodam jeszcze słowo o jedzeniu. To jest zdecydowanie jasna strona Indii. Jest obłędne. Wszystko je się z ryżem, roti lub naanem. Te dwa ostatnie to charakterystyczne cienkie pieczywko, (roti - cieńszy, naan - grubszy) wypalanym w piecu Tandoori lub na ogromnych woko-podobnych patelniach. Do tego dobiera się odpowiedni gęsty sos z warzywami, curry, szpinakiem, czy paneer - bardzo smacznym rodzajem białego sera. Sosów (grease) jest pełno rodzajów. Moim ulubionym daniem jest zdecydowanie navrathan korma. Gęsty sos, lekko pikantny, z warzywami, suszonymi owocami (czasem również ze świeżą papają lub ananasem) i orzechami. Absolutny obłęd. Można też brać całe zestawy - i te są najpopularniejsze wśród lokalnych - tzw. thali. Są podawane na charakterystycznych, dużych talerzach z przegródkami, zrobionymi ZAWSZE ze stali nierdzewnej. Nieodłącznym składnikiem thali jest dhal – soczewica w sosie. Z reguły pikantna.

Na pierwszym planie zestaw mistrzów - navrathan korma + roti. Na drugim gęsty sos pomidorowy z paneer i groszkiem. Do picia: koniecznie masala chai lub przepyszne lassi (jogurt miksowany z wybranymi owocami). A na upały - lemon-mint soda. Czyli zimna woda gazowana w butelce, a w szklance liście mięty i wycisnięty sok z cytryny. Szklanki wszędzie rodem z PRLu. 


Plany na najbliższe dni. O 4 rano... ...  bez komentarza.... ruszamy w Himalaje. Czeka nas ponad dwunastogodzinna podróż autobusem i jeepem do Gangotri. Stamtąd ruszamy pieszo do źródeł Gangesu! A potem, wynosimy się ze stanu Uttrakhand, prosto do Himachal Pradesh. Na medytacje w McLeod Ganj.




poniedziałek, 5 maja 2014

Pierwszy miesiąc podróży za nami!

Minęło jak oka mgnienie, a z drugiej strony wydaje się nam, jakbyśmy byli w Azji od zawsze. Ktoś bardziej doświadczony w takich ekspedycjach powiedział nam, że w podróży czas biegnie inaczej, każdą chwilę przeżywa się dziesięć razy bardziej intensywnie niż w domu. I miał rację...

Idę kupić bilety na pociąg i po drodze widzę siedmioletniego chłopczyka na skuterze z kolorową papugą na ramieniu; kupuję bilety, a zza lady patrzy na mnie pani o tak wielkich soczewkach na oczach, że ledwo widać jej białka; wracam z biletami i zaglądam ludziom do mieszkań, które budowane są tak, że nie ma "frontowej ściany", wszystko otwarte na przestrzał i życie domowe toczy się na ulicy; zrobię dalsze parę kroków i na ulicy mijam dziesięć mobilnych wózeczków jedzeniem, przygotowywanym na przenośnym woku (próbuję odgadnąć, z czego to jedzenie może być); nawet gdy widzę znajome szyldy Pizzy Hut czy McDonalda, oferta zaskakuje mnie pizzą z krewetkami, paluszkami krabowymi i grzybami tudzież nową kanapką McSpicy;  przechodzę przez ulicę, na której są zamontowane światła dla samochodów przy przejściu dla pieszych, ale świateł dla pieszych nie ma...


Jest tu cale mnóstwo takich drobiazgów, które sprawiają, że ani na chwilę nie traci się poczucia, że jest się tu i teraz, za dużo bodźców naraz. Nie zawsze bywa to przyjemne, co chwila kierowcy tuk-tuków czy taksówek pytają się, dokąd akurat idziemy, sprzedawcy oferują bilety na jakieś show czy nową parę okularów, wszyscy uparcie twierdzą, że tam gdzie zmierzamy, wszystko jest już pozamykane i musimy zawrócić.

Minął miesiąc i oswajamy się z nowym trybem życia. Nasz rytm dnia nie jest regulowany przez pracę i powrót do domu, ale zazwyczaj przez to, na co akurat mamy ochotę.

Okres darmowej wizy w Tajlandii wygasa, żegnamy się więc z rajskimi plażami i wakacyjnym luzem. Lecimy do Indii, gotowi zmierzyć się z tutejszym chaosem, koleją, biurokracją i Himalajami...



I jeszcze rada praktyczna:
Jeśli ktoś kiedyś wpadnie na podobny pomysł wyjazdu na tak długo, odradzam pakowanie zbyt wielu rzeczy. Do Polski wysłaliśmy właśnie paczkę z zapasowymi T-shirtami (przecież lecimy na tak długo!), dodatkowym obiektywem, zapasowym portfelem (?!), i jeszcze stertą innych jakichś rupieci. Szkoda zdrowia, dźwigać tyle na plecach ;) 

piątek, 2 maja 2014

Ciąg dalszy ciekawostek następuje

Pobyt w Tajlandii powoli dobiega końca, więc jeszcze rzutem na taśmę kilka pozostałych wartych wspomnienia faktów.

Mnisi buddyjscy.
W Tajlandii około 90% ludności to buddyści, widok mnicha ubranego w pomarańczowe szaty jest tu sprawą powszechną. Mnisi chodzą na zakupy, zwiedzają, robią zdjęcia, medytują - normalne życie ;) Rano wychodzą boso na ulice z pojemnikami, do których mieszkańcy wrzucają im jedzenie.
Lewe ramię mnicha jest zasłonięte, jako "brudna" część ciała.

Prostytucja.
Bary go-go, kluby z "extra masażem", przeróżnie nazywane miejsca oferujące wszelkiego rodzaju usługi seksualne, są tu dostępne bez większych trudności, mimo tego, iż oficjalnie prostytucja jest zakazana. Z ciekawości weszłam do jednego baru (nie ma możliwości zrobienia zdjęcia). Na wąskich stolikach tańczą młode dziewczyny, bardzo skąpo ubrane, z przypiętymi numerkami. Przy stoliku siedzi zwykle starszy, biały, śliniący się facet...

W hostelach często spotykamy tabliczki, informujące o zakazie przyprowadzania prostytutek do pokoi.

Zresztą, najładniej wyglądająca dziewczyna często może się okazać chłopcem ;) Pełno jest tu umalowanych, wysokich, zgrabnych kobiet z dorodnym jabłkiem adama, które zapomniały ukryć pod apaszką :) 

Motoryzacja.
Niemal wszyscy mają skuterek - najwygodniejszy do poruszania się po krótkich trasach i na takie upały. Ścieżek dla rowerów raczej brak, mało kto zresztą na nich jeździ.
Na drogach dominują pick-upy Toyoty i Isuzu, w ogóle nie widać innych marek ani typów aut, z wyjątkiem taksówek (które zresztą też są jedno rodzaju - Toyota Corolla). Na pace z tyłu przewożą albo powietrze (?? po co kupować takie coś??) albo osiem osób naraz (nie wygodniej autobusem?;) )
Drogi są doskonałej jakości, szerokie, kilkupasmowe, takie jak w Polsce za kilkadziesiąt ładnych lat. A tu ruch pięć razy mnieszy. Poza Bangkokiem, najpopularniejszym publicznym środkiem transportu są song-theawy. Czyli małe autobusiki zrobione z pickupów, ze specjalna wiatą i ławeczkami.

Bangkok.
Absolutnie niesamowite miasto! Ogromne, zatłoczone, nowoczesne, przytłaczające i zachwycające jednocześnie... Ile tu jest kontrastów!

Ta metropolia ma metro, tramwaj wodny, kolejkę nadziemną (skytrain), dwa/trzy lotniska, a na ulicach pyrkoczą smrodliwe tuk-tuki. Obok gigantycznych centrów handlowych (Prady i inne Gucci w środku) stoją stoiska rodem ze Świebodzkiego ;) W dzielnicy z drapaczami chmur i hotelami dla bogatych biznesmenów są malutkie uliczki z przenośnymi barami ulokowanymi w busach volkswagena, takimi jakim jeździła ekipa ze Scooby Doo, z okropnym techno dudniącym z głośników i boomboxów.






Można zjeść tu za 2 złote usmażone na przenośnym woku, na oleju sprzed paru dni niedefiniowalne "produkty organiczne", a dosłownie krok dalej będzie australijska knajpa ze stekiem z kangura za 200 zł. 
Społeczeństwo wierzy w karmę i potęgę dobrych uczynków, ale ewidentnie, naciąganie turystów w każdy możliwy sposób nie kwalifikuje się do "czynów zabronionych". 

Do tego niezliczona ilość świątyń buddyjskich, (prawdziwych) salonów masażu, wizerunków króla w każdym możliwym miejscu, dzielnica backpakerska ze sławną ulicą Khao San, na której można "wyrobić" sobie prawo jazdy dowolnego kraju, zrobić dready czy wytatuować klatę, zapach kadzidełek zmieszany z zapachem owoców duriana, słowem - Bangkok to taka Azja w pigułce. 

Piosenka "One night in Bangkok" przypomina się nie bez przyczyny :) 


Protesty w Bangkoku:

Sytuacja polityczna w Tajlandii jest mocno napięta od stycznia 2014. Nie jesteśmy ekspertami z zakresu polityki w Tajlandii, więc nie chcemy wypowiadać się na temat samej genezy konfliktu, ani o 'czerwonych' i 'żółtych'. Natomiast, mielismy okazję spacerować po miasteczku namiotowym protestujących Tajów, które ulokowane zostało na jednej z głównych ulic, w pobliżu Pałacu Królewskiego. Wśród protestujących widzieliśmy również mnichów.

Dodam od razu, że nie odczuwa się specjalnego zagrożenia - na pobliskim Khao San tętni backpackerskie życie, a przechadzając się z aparatem po miasteczku namiotowym, natrafiliśmy jedynie na uprzejme uśmiechy na zmęczonych twarzach protestujących.






Restauracja "Główki kapusty i prezerwatywy"
Hicior! Dokładnie tak się nazywa:


Takich różnych perełek jest w Bangkoku dużo:) Jest to restauracja działająca pod egidą fundacji na rzecz świadomego planowania rodziny. Chodziło o to, aby prezerwatywy były równie łatwo dostępne jak warzywa. Cały dochód z restauracji idzie na rzecz tej fundacji. Na miejscu dużo edukacyjnych plakatów:




Bardzo przyjemne, nieco odjechane miejsce, pyszne jedzenie i świetny klimat. Z rachunkiem, dostaliśmy, a jakże, obiecane prezerwatywy:




Wygląd.

Panuje pewna obsesja na punkcie białej skóry. Ta sama NIVEA czy inny Garnier, którzy u nas zachwalają balsamy brązujące, tu sprzedają kremy wybielające skórę. Napis "100% white" jest na kremach, piankach do mycia, mydłach, balsamach, wszystkim, co można wetrzeć w skórę i nadać jej, jak obiecują reklamy, śnieżnobiały ton. Takie kremy są w każdej drogerii, każda marka ma linię kosmetyków wybielających.

Lansowany kanon azjatyckiej urody, który obserwuję w gazetach i na plakatach, przedstawia smukłą, wysoką kobietę o wielkich oczach, bardzo delikatnie zaznaczonych tylko azjatyckich rysach, z falującymi włosami. Są programy w telewizji, pokazujące  w jaki sposób wykonać stylizację a la biała. Nakłada się odpowiedni makijaż, aby twarz wydała się mocno trójwymiarowa (azjatyckie twarze są bardziej płaskie), zakłada soczewki powiększające oczy, doczepia długaśne i gęste rzęsy, jeszcze bardziej ukrywające fakt, iż jest się skośnookim. Szaleństwo...
Tajki są malutkie, ich włosy są zwykle proste, mają skośne oczy i ciemną skórę. Tak się wygląda i już! A tu widzę ładną dziewczynę z absurdalnie białym pudrem na twarzy (cała reszta ciała jest ciemna), na dworze jest 35 stopni, a ona ma na sobie Wranglery, śliczne czarne włosy ufarbowane na jakiś przedziwny czerwonopodobny kolor, dla mnie wygląda jak w przebraniu...

Pytam się po co? i z odpowiedzią przychodzi Polska ;) Przecież tu dla odmiany mamy pomarańczowy puder na białej twarzy, solarium, tleniony blond, kreski na oczach a la Kleopatra, ciuchy stylizowane na alternatywnie indyjskie... 

Tutaj dopiero jak na dłoni dopiero widzę bezsens takich zabiegów! Robić z siebie karykaturę po to, by podążyć za jakimś tam wymyślonym kanonem. Brzmi to może patetycznie i powtarzam oczywistości, ale jakoś dopiero to do mnie dotarło :)