pole herbaty

pole herbaty

środa, 10 września 2014

Ladakh. Tybet w Indiach.

„-Oto moja kraina – rzekł lama.[...] I jął wdzierać się na górę krokiem sążnistym, miarowym, aż mu furkotał z wiatrem płaszcz wokół lędźwi [...]                                                                                                               
Wzdłuż ścieżyny, co ich wiodła, znajdowały się osady górskie – zwykłe lepianki z ziemi i błota, gdzieniegdzie koliby z kłód z grubsza ociosanych toporem – to przyczepione niby jaskółcze gniazda do urwisk, to porozrzucane bezładnie po niewielkich płasienkach, w połowie oślizgłej krzesanicy, wysokiej na trzy tysiące stóp; to wtłoczone w zakątki skał, które wchłonęły i skupiały w sobie każdy przelotny wydmuch wiatru, to znowu przykucnięte na garbie górskim, który w zimie był niewątpliwie przysypany na dziesięć stóp śniegiem [...].
W końcu wkroczyli w nowy świat; w tym świecie – w dolinę ciągnącą się milami, gdzie piętrzyły się turniczki utworzone z samych odłamów i odruzgów wyżnich gór. [...]
- Tu mieszkają chyba bogowie! – odezwał się Kim, przytłoczony panującą tu ciszą oraz przerażającymi przelotami cieni chmur [...]. – To miejsce nie dla ludzi!”

Rudyard Kipling, „Kim”
Słowa pisarza o niebo lepiej potrafią oddać to, na co patrzyliśmy, wjeżdzając do krainy Ladakh. To nie były już po prostu górskie szczyty ze śniegiem na czubku – to była górska pustynia, gołe skały ciągnące się kilometrami, o średniej wysokości około 4000 metrów nad poziomem morza.

Droga z Manali do miasta Leh (stolicy Ladakh) oddalonego o około 450 km, zajmuje lokalnemu autobusowi 22 godziny. Droga jest kręta, stroma i absolutnie przepiękna. Jest tak zielono, sielsko i magicznie, że brakuje tylko elfów i krasnoludów w tej bajkowej scenerii.

Gdzies tam czai sie Legolas :)





 Po 6 godzinach drogi na trasie znajduje się miasteczko Keylong, na wysokości 3600 metrów. Czyli jeszcze ponad kilometr w górę od samego czubka Rysów! Postanowiliśmy zatrzymać się tu na jedną noc, aby nie siedzieć 22 godzin w autobusie; zostaliśmy 3 dni,  gapiąc się na wszystko dookoła i nawet podejmując próbę spacerów pod górę.





Wioska o niewiadomej dla nas nazwie, w poblizu Keylong. Oczywiscie trafilismy tam przez przypadek.


Widok na Keylong


Autobus z Keylongu do Manali wyrusza o 5 rano i około 7 zaczyna się wspinać ku sławnej Przełęczy Rohtang-La, czyli Przełęczy „Stosu Zwłok”. Nazwa wzięła się od ludzi, a właściwie ich pozostałości, którzy chcieli tę przełęcz pokonać, a których pokonał śnieg, wiatr, zimno i wysokość.
Autobus wspina się powoli, mozolnie,  zakręt za zakrętem, a my sprawnie przesuwamy się po śliskim siedzeniu w obie strony.
Co ciekawe, na wielu autobusach w tym rejonie, na bokach pod oknami rysują się rozbryzgane ślady posiłków, spożytych przez mniej wytrzymałych pasażerów.  Autobusy ani jeepy nie zatrzymują się z tak błachych powodów, jak potrzeba zwymiotowania, ale przynajmniej wymiotuje się z ładnym widokiem za oknem (jeśli ktoś ma siłę jeszcze te widoki podziwiać).




Rohtang-La (3973 m n.p.m.)



Kiedy autobus dotoczy się już na szczyt przełęczy (3900 metrów), zaczyna się naprzemienna jazda w dół i w gore, a krajobraz się powoli zmienia. Począwszy od tego, że znika asfalt (jezdnia jest akurat w remoncie) i poruszamy się po pylastej, kamienistej, wąskiej drodze. Góry stanowią też barierę orograficzną dla wilgotnych mas powietrza znad oceanu i monsun zatrzymuje się po tej stronie gór, którą właśnie zostawiamy za sobą. Znika roślinność, łącznie z trawą, za oknami widzimy po prostu gołe skały.






3900 metrów to żaden wyczyn. Autobus po pokonaniu tej przełęczy dalej wspina się na przemian w górę i w dół, a maksymalna wysokość, na jakiej się znalezliśmy to 5300 metrów! W tym rejonie znajdują się najwyżej na świecie położone drogi dla pojazdów mechanicznych.



Tutejsi kierowcy to absolutni mistrzowie. Droga szeroka jest na tyle, ile potrzeba, aby zmieścił się jeden autobus. Nie ma barierek od strony przepaści. Od strony zbocza, z którego luźno spadają sobie głazy, nie ma siatek.  Na drodze stoją jeszcze robotnicy, betoniarki albo stado kóz. Z naprzeciwka nadjeżdza ciężarówka. Pod nami dziury tak wielkie, że podskakujemy pod sufit. Przed nami zakręt w dół pod kątem 180 stopni. Kierowca niewzruszony i swobodny wymija ciężarówkę, zwalnia przed dziurą (albo nie), trąbi na uparte kozy, zjeżdza (z mojej perspektywy) kilka milimetrów od krawędzi, aby lepiej wejść w zakręt i jedziemy dalej. I tak około 16 godzin J Michał wywiesza się z aparatem przez okno, mi też pozostaje się tylko gapić i gapić.



Na trasie Keylong –Leh, znajdują się tymczasowe osady, w których można się zatrzymać i przespać.  Kiedy stopnieje śnieg i drogi stają się przejezdne, lokalni mieszkańcy stawiają namioty lub schronienia zbudowane z kamieni i folii. Mieszkają tam robotnicy, którzy pracują przy naprawie dróg, pasterze, sprzedawcy itp. Murowany budynek spotykamy z rzadka.

Tymczasowe osady sluza pasazerom na trasie Manali-Leh w sezonie, ktory trwa od lipca do poczatku wrzesnia.

Antena satelitarna musi byc! Nawet na 4500 m n.p.m.

Wkraczamy do Kaszmiru, przepięknej i surowej krainy. Prąd jest luksusem, świeże masło z mleka jaka standardem. Podczas długich zimowych miesięcy, kiedy wszystko jest przysypane śniegiem i nie można się nigdzie ruszyć, mieszkańcy grzeją się w swoich chatkach, popijając herbatę z masłem - powszechny tybetański napój (spróbowałam raz i wystraczy
J ). Widzimy pasterzy ze stadami owiec, widzimy tybetańskie kobiety dźwigające na plecach plecione kosze z zielskiem dla bydła, widzimy jeźdzców na koniach (na pewno wygodniejsze są siodła niż autobus po tylu godzinach!), nagie i monumentalne szczyty, jaskinie w skałach, wodospady... I ta przestrzeń...


Babki w tradycyjnych, tybetanskich strojach.

Przestrzeń ma jednak jedną wadę. Kiedy zatrzymujemy się na tzw. siku, dziewczyna nie ma się absolutnie gdzie ukryć. Jesteśmy na takim pustkowiu, że nasze gołe tyłki wypatrzyłoby się z odległości kilku kilomterów.  Razem z Aną, jedną z trzech dziewczyn w całym autobusie, ograniczamy spożycie płynów do minimum i przy każdym postoju, próbujemy jakoś coś wykombinować ;)


Przestrzen...
Wszedzie przestrzen... :)
Dojeżdzamy do miasta Leh. To miasto ulokowane na rozległym płaskowyżu, w suchym, pustynnym, zimnym klimacie (zimnym w zimie – w lecie temperatura dochodzi do 30 stopni). System nawadniania i oszczędzania wody opanowano tu do perfekcji. Nie rośnie tu chyba nic poza tym, co człowiek sam zasadzi, podleje i wypielęgnuje.


Leh. Stolica Ladakh.


Leh to bardzo turystyczne miasto, okupowane przez Izraelitów , podobnie jak kilka innych regionow Indii. Wszędzie dostępne jest jedzenie żydowskie, sa napisy po hebrajsku, sami Izraelici są też bardzo charakterystyczni. Niemal nie ma turysty narodowości innej niż izraelska!
Aklimatyzujemy się dzień lub dwa, po czym woła nas zew przygody i wypożyczamy skuterek. W okolicy Lehu stacjonują jednostki wojskowe,  są poligony ćwiczebne - więc tutejsze drogi są świetnej jakości . Ruszamy w drogę!


Czasem po ladnych drogach...



... czasem bez nich.
Dzieki motorkowi, latwo dotarlismy do palacu w Shey.

...oraz klasztoru w Thiksay
Nie mogę nacieszyć oczu tym niezwykłym, pustynno-górskim krajobrazem. Po drodze odkrywamy przyczepione do skał klasztory, w których poukrywane są różne wizerunki  bóstw, malowidła i młynki z mantrami.

Kraina Ladakh to taki kawałek Tybetu przeniesiony do Indii, w związku z czym dominuje tu buddyzm, wszędzie wiszą flagi modlitewne, co chwila spotyka się też charakterystyczne dla tej religii stupy. Starsi mieszkańcy chodzą w tradycyjnych strojach, panie mają włosy splecione w dwa warkocze, z wstążkami dopasowanymi do koloru przepaski w pasie.

Klasztor w Phyang
Klasztor w Leh. Najwyzej polozony punkt miasta.

Tybetanka gompa. Zawsze kolorowo, z dominacja czerwieni i zlota.

Shanti Stupa - Stupa Pokoju. Ufundowana przez Japonczykow na poczatku lat 90-tych. Najwieksza w regionie. Widac ja z kazdego miejsca w Leh, bo jest umieszczona na szczycie calkiem sporego wzgorza.
A to widok z tego wzgorza. Pozny wieczor.

W Gompie, w poblizu Shanti Stupy, udalo nam sie trafic na wieczorna ceremonie. Dwojka mnichow nadawala rytm na bebnach, mruczac mantry. Mieli MOC! :)
Ale Ladakh, to nie tylko buddyzm. Ok. 20-30 km o Leh znajduje sie swiatynia wyznawcow Sikhizmu. Oczywiscie, zostalismy poczestowani cieplym posilkiem.
Legenda glosi, ze jeden z guru sikhizmu, wyglaszal swoje nauki w miejscu, w ktorym aktualnie stoi ta swiatynia. Bardzo to nie podobalo sie demonowi, ktory mieszkal w pobliskich gorach. Postanowil on zrzucic wielki glaz na sikhijskiego nauczyciela. Ten, nie przerwal wykladu, a glaz zamienil sie w wosk. Tym samym, guru 'zaglebil' sie w rzucony przez demona glaz. W swiatyni znajduje sie ten glaz, z dziura w ksztalcie ludzkiego ciala. Demon, widzac moc proroka - nawrocil sie. :)


Szczyty kuszą, wołają, żeby się na nie wspiąć i postawić stopę jeszcze wyżej niż 4000 metrów... Michał nie opiera się pokusie zbyt długo. Ja jednak wybieram słodkie lenistwo w ogrodzie, gdzie z książką spędzam trzy dni, Michał natomiast spełnia marzenie zdobycia pięciotysięcznika i rusza w trasę.

Trzydniowy trek na trasie Zingchen – Chilling. Ilość ucztesników – 4 osoby. (Michał + 3 osoby z Izraela, poznane w Leh) Wyposażenie – śpiwór (noclegi w wioskach), latarka, kurtka (chociaż jest bardzo ciepło), mapa sprezentowana przez pasterza.
Przygotowanie – rozeznanie w agencjach turystycznych co do tras, szlaków, możliwości transportu. Przegląd mapy, wspólne omówienie wyprawy.
Koszt – 800 rupii na dzień (nocleg, kolacja, śniadanie, prowiant na drogę), 350 rupii taksówka do miejsca startu załatwiona przez agencję, 300 rupii taksówka powrotna do Leh (złapana przy drodze).
(Koszt tego samego treku w agencji turystycznej – 6000 rupii całość, do tego włączony rafting ostatniego dnia).

Dzień 1.
Ruszamy z Zingchen! Wysokość startowa ok. 3600m. Pierwszy dzień na rozgrzewkę, zaledwie 4 godziny marszu, ale mocno pod górę – wspinamy się na ok. 4500. Lekko zaniepokojeni, bo nie mogliśmy znaleźć mapy tego regionu w Leh. Pytamy lokalnych pasterzy o drogę, po krótkiej rozmowie, wręczają nam swoją mapę. Oni znają tutaj każdy zakręt i strumyk na pamięć. Odwdzięczamy się ciasteczkami i ruszamy dalej. Najbardziej niezwykłe są kolory... piaskowa żółć i buraczana czerwień skał w połączeniu z bezchmurnym niebem. A przy wioskach, dochodzi jeszcze zielony jeczmien.

fot. Nitzan - jedna z trekowiczek.



Docieramy do miejsca noclegowego. Wioska składa się z jednego domu. Posiłki jemy w tradycyjnej kuchni, z wystawionymi na półkach porcelanowymi talerzami i miedzianymi kadziami oraz patelniami. Obok żona właściciela ręcznie ubija masło. Późnym wieczorem wychodzę z pokoju i podziwiam gwiazdy. Jak żyję nie widziałem takiego nieba... mam wrażenie, że widzę trzy drogi mleczne. Mam kłopot ze znalezieniem Wielkiego Wozu, bo gwiazd jest tyle, że ginie on pod ich natłokiem. Jest tak jasno, że mogę czytać książkę. Potem pluję sobie w brodę, że nie próbowałem zrobić zdjęćJ


Nasz nocleg. Wysokosc ok. 4500 m n.p.m.
Gospodyni suszy na sloncu ser z jaka.
A to dla tych, ktorzy nie wiedza jak wyglada jak :) (fot. z Manali)

Dzień 2.
Wstajemy wcześnie. Przed nami 10 godzin marszu do Skyu. No i do pokonania przełęcz – 4920m. Teoretycznie najwyższy punkt naszej trasy. Po kilku godzinach docieramy na miejsce. Izraelici zabierają się za lunch, a ja wchodzę na pobliski szczyt. W końcu chcę wejść na 5000, a nie marne 4900 J. Pół godziny później jestem na szczycie i widzę...

Najprawdopodbniej, biale szczyty na horyzoncie to Karakorum - juz w Pakistanie. Pasmo oddalone o ponad 200km!

Potem okazało się, że wspiąłem się na 5230m. Przestrzeń przytłacza. Człowiek czuje się malutki wobec potęgi natury. Ogrom i majestat Himalajów jest w takim miejscu namacalny.  Przeżycie nie do zapomnienia. Wysokość nie robi na trekowiczach najmniejszego wrażenia.  Zdążyliśmy odpowiednio się zaklimatyzować. Temperatura bardzo przyjemna, choć trochę wieje. J Po lunchu, ruszamy dalej. Od tego miejsca już ciągle w dół.





Docieramy do Skyu pod wieczór.  Skyu to już większa miejscowość. Naliczyłem z osiem domów. Lokalni mieszkańcy są bardzo solidarni i goszczą wędrowców według ustalonej kolejki, tzn. danego dnia – można spać tylko u jednej rodziny. Jeśli ktoś próbuję znaleźć nocleg gdzie indziej, zostanie skierowany do rodziny pełniącej dyżur. Tym razem nie tylko jemy w tradycyjnej kuchni, ale także w niej śpimy.

Po drodze, nie ma zbyt wiele roslin... ale za to zwierzakow cale stada :)




A swistak siedzi... :)
Dzień 3.
3-4 godziny marszu do Chilling. Ciągle w dół. Musimy wyruszyć wcześnie, ponieważ trzeba złapać taksówkę ‘na stopa’. Udaje się nam to bez problemu i wracamy. Koniec przygody. 5230 metrów zdobyte, cel osiągnięty! J


W Chilling - bylismy swiadkami narodzin zrebaczka. Konik na zdjeciu ma jakies 5 minut.