pole herbaty

pole herbaty

piątek, 23 maja 2014

4000 metrów nad poziomem morza!

Przebiegłam dwadzieścia metrów i dyszę jak szalona. Ciało mówi mi, że ukończyłam właśnie maraton, mięśnie drżą, brakuje tchu i jestem wykończona. Nie mam siły podnieść ręki by podźwignąć się na kamień wyżej, a innej drogi nie ma. Obok idzie Michał, któremu głowa pękła chyba na pół... Nie ma mowy o dalszej wędrówce.
Czyli jednym słowem – dopadła nas choroba wysokościowa.

Asia z Mariuszem zrobili świetny rekonesans wsród szlaków trekingowych w Himalajach i wybór padł na wyprawę do lodowca, spod którego wypływa Ganges. Sama idea dojścia do źródła świętej rzeki brzmi intrygująco! Najpierw jednak trzeba się dostać do Gangotri, miasteczka z którego wyruszają pielgrzymi.

Autobus z Riszikeszu przez 7 godzin kolebie się na krętej górskiej drodze, wyboje nie mają litości dla pasażerów i co chwila podskakujemy na wąziutkich siedzeniach. Bardzo niewielka ilość dostępnego miejsca sprzyja zacieśnianiu więzi międzyludzkich... Pan siedzący obok Michała upodobał sobie jego ramię/plecy/bok do spania i bez krępacji korzystał z jego obecności :)

fot. Mariusz Hanzlik


Po kolejnych 4 godzinach w jeepie, wspięliśmy się na wysokość ponad 3000 metrów i jesteśmy w Gangotri. Spodziewaliśmy się, że w górach będzie chłodniej, jednak nie sądziłam, że od razu nałożę na siebie wszystkie ciuchy, które zapakowałam... Jest zimno. Idziemy spać (w hostelach dają dodatkowe grubaśne kołdry) i z rana ruszamy do źródeł Gangesu!

Załatwianie formalności trochę trwa (pozwolenia, przewodnicy, organizacja grupy). Mariusza położyła zjedzona wieczorem kolacja i niestety zapowiada się, że całą trasę pokona na czczo... Opis trasy jednak sugeruje przyjemny spacer do aśramu w dolinie, w którym mamy spędzić noc. Mamy dzisiaj do przejścia  tylko14 km, jest pięknie, słonecznie, wszyscy pełni energii i entuzjazmu, ruszamy!








- „Nie ma mowy, nie dojdę nigdzie, zostaję tutaj i niech mnie ściągają helikopterem!” - myślę, ostrożnie stawiając kolejny krok na ścieżce o szerokości mojej stopy, na wysokości 50m, przyczepiona rękoma do niemal pionowej ściany. Przewodnik przede mną dźwiga ogromny plecak, idzie w JAPONKACH i nic nie robi sobie z kamieni usuwających się spod stóp... Po prostu bierze mnie za rękę (jedna mniej do trzymania się!!) i jak gdyby zwyczajnie zabiera na przyjemny spacer, nic nie robiąc sobie z faktu, że ścieżka się cały czas osypuje i jeden fałszywy ruch ściągnie nas oboje w przepaść...




Michał dołączył do Mariusza i oboje walczą z zatruciem. Tylko Asia zachowuje właściwą jej pogodę ducha :)



Po 7 godzinach marszu, zziębnięci, wystraszeni (to ja), głodni, zmęczeni, zachwyceni pięknem, powagą, surowością krajobrazu, natury, docieramy do aśramu. Widok, autentycznie i bez zbędnego patosu, zapiera dech w piersiach.



Następnego dnia już mniej wymagającym szlakiem docieramy pod lodowiec. Poczęstowałam grupę paroma wykładami na temat moren bocznych i innych wartych obserwacji elementów przyrody nieożywionej :) Lodowiec Gaumuk znajduje się na wysokości prawie 4000 metrów, teraz i mnie we znaki daje się wysokość. Człowiek czuje się po prostu nieludzko zmęczony, jakby ktoś kazał się wspinać po górach choremu na grypę.

fot. M. Hanzlik

fot. M. Hanzlik



Patrzymy na potęgę natury w całej okazałości. Ośnieżone szczyty stoją sobie dumne, niewzruszone, a my możemy się gapić w nieskończoność.

fot. M. Hanzlik


-”Zimno, zimno, zimno, zimno!” Jak tylko zajdzie słońce, ciepłe ciuchy przestają wystarczać. Grzejemy się przy przenośnym ognisku. W nocy śpię we wszystkich ciuchach, w śpiworze i pod dwoma kołdrami. Następnego dnia, kiedy wyruszamy rano w drogę powrotną do Gangotri, pada śnieg! Nie przestaje przez całą trasę. Każdy kolejny krok motywuje myśl o czekającym gdzieś cieplym, suchym miejscu. Jak niewiele czasem do szczęścia potrzeba!

fot. M. Hanzlik



Spotkałam w górach ludzi, którzy takie podejście mają na codzień. Dla ludzi pracujących w aśramie czy przewodników, wyjście w góry to spotkanie z bogiem/przyrodą, medytacja, bycie blisko natury. Bardzo ważne i duchowe doświadczenie. Przed spożywaną wspólnie ze wszystkimi skromną kolacją śpiewamy wspólnie modlitwę/mantrę (nie wiem co to było :) )
Mieliśmy też okazję, dzięki poznanemu wcześniej Słowakowi Tomkowi, odwiedzić jogina. W himalajskiej dolinie siedzieliśmy w jego domku i śpiewaliśmy mantry :) W najprostszych słowach wyjaśnił też Tomkowi, na czym ma się w życiu skupić :).



Po zejściu do miasteczka, 24h w podróży później (powtórka z wybojów, zakrętów, ścisku - nikt już sobie tym nie zawraca głowy) i jesteśmy w Dharamsali, gdzie żegnamy się z Asią z Mariuszem. Oni ruszają na kolejny trekking, a ja z Michałem na buddyjskie medytacje.



4 komentarze:

  1. Wow !
    Czytałam gdzieś, że każdy himalaista, wchodząc na szczyt, ma taki moment (nie jeden i wczle nie nie krótki), że klnie na czym świat stoi, dosadnie wyraża swoje zmęczenie, zniechęcenie i wszystko to, o czym mówisz, a mimo to, jak tylko zejdzie z gór, natychmiats planuje następną wyprawę... Coś musi w tym być niezwykłego i niewytłumaczalnego, że niweluje wszystkei te niedogodności, eh!. Pozdro! A.

    OdpowiedzUsuń
  2. Babci czytając to serce pęka! Świat zwiedzać, ale po co się męczyć;męczyć .. ale po co ryzykować!!!!!!!!! Ja już nic nie mówię!!!!!!!Wysyłam pozytywne fluidy! Jakkolwiek --- chyba w tej podróży matkom najtrudniej i najbardziej męcząco.Przemyślcie Nepal.

    OdpowiedzUsuń
  3. Eweluszku więcej notatek rób, piszemy wzruszający bestseller jak tylko wrócicie, pamiętaj!!!
    PS
    Zazdrochaaaa!!!! Przyłączam się do wysyłki pozytywnej energii, niech moc będzie z Wami :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki wielkie Karaluszek! Na pewno się przyda! :):)

    OdpowiedzUsuń