pole herbaty

pole herbaty

niedziela, 13 lipca 2014

I po co my tu w ogóle siedzimy??

Aktualnie zwolniliśmy nieco tempo podróżowania, od blisko 3 tygodni "mieszkamy" sobie w Kathmandu, jedząc, śpiąc, ucząc się i tak dalej. W związku z tym będzie post o tym, czy nam się tu w ogóle podoba, jak wytrzymujemy ze sobą tyle czasu non stop, czego brakuje, czego po powrocie w Polsce będzie brakować i na koniec nasz subiektywny ranking dotychczasowych "NAJ". 




Zgodnie stwierdziliśmy, że jednak nam się w Azji podoba :) 
Jesteśmy codziennie na dworze przez jakieś 7 godzin dziennie, przed kompem siedzimy może 1. To teraz naprawdę miła odmiana i ciężko się będzie przestawić na tryb odwrotny, jak już się gdzieś kiedyś osiedlimy i trzeba będzie zacząć pracować :) 
Nauczyliśmy się być bardziej asertywni, co przekłada się na to, że taksówkarze i handlarze już nas tak nie naciągają, płacąc, nawet leciutko zbliżamy się do cen płaconych przez lokalnych! Przyzwyczajamy się do azjatyckiego sposobu myślenia, ale nadal są pewne rzeczy, które nas zaskakują. 

Takie remonty na przykład.
Od 3 tygodni obserwujemy postęp prac budowlanych w budynku na przeciwko. Pracują panowie i panie - panowie w garniturowych spodniach ładują cegły do koszy, a panie w kolorowych sari (nikt tu nie słyszał o ubraniu roboczym??) noszą je na plecach. O kaskach, ogrodzeniu placu budowy itp. to nawet nie wspomnę :)
Remont zaczęto od pomalowania pokoi na śliczny błękit. Potem montują jakieś kable, spawają pręty, rozkładają maszyny. Po jednolitym niebieskim kolorze zostało wspomnienie, zamiast tego mamy upaćkany, odrapany, odłupany miejscami, nowoczesny Granat Szarej Nocy :) 
I taka procedura powtarza się w każdym pomieszczeniu. Interesujące. 



Jak wytrzymać ze sobą, kiedy wspólnie robi się niemal wszystko? 
Dobre pytanie i sama się nad nim zastanawiałam przed wyjazdem :) W praktyce okazuje się, że wcale nie jesteśmy ze sobą 24h na dobę. Dotychczas niemal przez większość czasu ktoś nam towarzyszył i nie mieliśmy zwyczajnie okazji się na siebie napatrzeć na tyle, żeby każda kolejna minuta była już nie do wytrzymania. A poza tym, to się po prostu lubimy i spędzanie wspólnie czasu jest fajne:) Kiedy jednak mamy się już na chwilę dosyć, to każde idzie w swoją stronę, do własnych zajęć i wraca z nowym spojrzeniem na sprawę. Plusem takiej podróży jest to, że stajemy wspólnie przed nowymi sytuacjami, co też sprawia, że ciężko jest mówić o nudzie. I opanowujemy sztukę kompromisów do perfekcji!





Brakuje mi...fryzjera!
Poważnie. W różnych warunkach już się bywało, ale kiedy widzę zardzewiałe nożyczki i lepkie grzebienie, to jakoś jeszcze z tymi odrastającymi kudłami wytrzymam :) 

Brakuje mi też chodników, w wielu miejscach po prostu piesi idą obok samochodów i skuterów. I nie mówię to o jakichś bocznych drogach, pipidówkach pod lasem, tylko ulicach w mieście, w handlowych, popularnych dzielnicach. Nie wiem, dlaczego nikt nie wpadł na pomysł, żeby jednak chodniki budować wszędzie. 

Oprócz polskiego jedzenia, do listy braków dochodzą (w kolejności - od najbardziej po najmniej pilne):

Rodzina i przyjaciele! Ale to poza listą :)

1. Hmm... przygotowaliśmy się na długi spis... myślimy... czego może jeszcze brakować..?
2. Myślenie w toku. Może konsoli do grania (to Michała pomysł). Jednak nie...
3. Czego by tu jeszcze...

Chyba jednak zakończy się tylko na produktach spożywczych. Ogórkowo, przybywaj!



Czego będzie nam brakować po powrocie?
Tu do listy pod koniec podróży na pewno dodamy jeszcze dużo punktów, ale póki co:
  1. Wolności i swobody
  2. Ciepła i słońca
  3. Jedzenia na ulicy
  4. Sklepików z książkami o buddyzmie
  5. Taniości
  6. Śpiewanych mantr
  7. Łatwości w nawiązywaniu nowych znajomości (co chwilę się z kimś świeżo poznanym rozmawia)
  8. Wszechpanującego luzu
  9. I znów nam ta wolność przychodzi do głowy!
  10. Poczucia, że nie praca czy obowiązki decydują o każdym kolejnym dniu, ale my sami. Braku przymusu, że musimy coś zrobić. Od prawie 4 miesięcy chodzę z gołymi stopami i nie muszę się zastanawiać, jakie inne buty dobrać do stroju ;) Wolności zdecydowanie...!



TOP 10 "naj":

Najładniejsze miejsce, jakie widzieliśmy: Michał - Himalaje w okolicy lodowca Gaumuk, Ewe - wysepka Ko Bulon


fot. M. Hanzlik


Najgorsze miejsce, w jakim byliśmy: Hajipur, Indie. Brud, smród, ubóstwo - jak wszędzie, ale tu doszły miliony much i brak znajomości angielskiego przez nikogo. Oraz Ghorakpur - podobnie, do tego dzikie tłumy.



Największy szok: wizyta w muzeum Tybetu i uświadomienie sobie grozy i powagi sytuacji, w jakiej są Tybetańczycy. W Europie nie mówi się o tym dużo, każdy jakoś tam kiedyś słyszał, że Chiny okupują Tybet i tyle. Tutaj jednakże sprawa jest żywa i bolesna. Opowieści o ucieczkach przez Himalaje, o samopodpaleniach, o brutalnych morderstwach i wyrywaniu z korzeniami kultury zwyczajnie ściskają za gardło. Postanowiliśmy nie jechać do Chin, zwłaszcza, że pewne elementy tybetańskiej tradycji buddystycznej są nam bliskie.

Dla zainteresowanych więcej info.



Najsmaczniejsza potrawa: Michał - Navrathan Korma (gęsty sos z warzywami, suszonymi lub świeżymi owocami, orzechami), Tom Kha Kai (zupa kokosowa z trawą cytrynową i kurczakiem); Ewe - zupy warzywne - warzywa leciuteńko tylko ugotowane, tak, że chrupią.

Tom Kha... coś :) Kai jest z kurczakiem. A na zdjęciu widać krewetki.


Najbardziej niejadalna potrawa: Curry na wysepce Koh Jum (zabijało pikantnością), American Chopsey (chińskie danie - smażony makaron z mięsem, słodkim keczupem i sadzonym jajkiem na wierzchu).

Najważniejsza obserwacja społeczna: ku przestrodze! Podróżujący w grupie Chińczycy/Japończycy/Koreańczycy spędzają wspólnie czas gapiąc się w swoje smartfony. Pierwszą rzeczą, jaką absolutnie KAŻDA grupa białych skośnookich podróżników robi po rozpoczęciu odpoczynku, jest jak na komendę wyciągnięcie telefonu; i to nie na chwilę - każdy osobno się w niego wgapia przez cały czas trwania moich obserwacji, czyli do godziny - dwóch! Straszny widok, napawa mnie grozą, że kiedyś i tak będzie w Polsce. (szczęśliwie są i knajpki z dużymi znakami: "WIFI FREE ZONE - talk to each other!/ strefa wolna od WIFI - rozmawiajcie ze sobą!)

Najciekawszy środek transportu: autobus z Namobuddy z Michałem na dachu!

Selfie na autobusie :)


Największe zaskoczenie: "europejskość" Nepalu w dolinie Kathmandu, spodziewaliśmy się czegoś w rodzaju Indii, a tu prawie jak w domu. 

Najbardziej interesujący lokalny rozmówca: Raju z Namobuddy. Żonaty od 4 miesięcy, swoją żonę przed ślubem znał 10 dni i wyjaśnił nam, dlaczego aranżowane małżeństwa są lepsze od tych z miłości.



Podmumowując i jednocześnie odpowiadając na pytanie w tytule posta - posiedzimy tu jeszcze trochę, bo chcemy więcej :)



Za 2 tygodnie opuszczamy Nepal i ruszamy do Indonezji. Cała trasa zajmuje nam około 10 dni, wliczając 40 godzinną trasę w pociągu z północy Indii na samo południe. 

Zaczynamy kolejny rozdział! 




4 komentarze:

  1. Bardzo ciekawie to opisane,i jestem pod wrażeniem ,że właśnie w tej chwili kiedy człowiek zastanawia się po co to?Jednakże wszędzie dobrze ale najlepiej w domu.CZEGO WY SZUKACIE?Przecież do Polski też przyjeżdzają w ramach egzotyki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niczego specjalnego nie szukamy :) Po prostu się trochę otworzyliśmy na świat i to sprawki raczej nas znajdują :)

      Usuń
  2. Chociaż sama nie poważyłabym się na taki wyjazd, czytanie Waszego bloga bywa dla mnie jedyną odskocznią od otaczającej mnie rzeczywistości. Jesteście moim oknem na świat.
    K.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszymy się bardzo, bardzo, że jesteśmy oknem :):) I nigdy nie mów nigdy, kto wie czy kiedyś Ty nie będziesz opisywać swoich podróży! :)

      Usuń